Nieprzyjaciel Boga – recenzja książki

nieprzyjaciel-boga

Legenda o królu Arturze to jedno z tych dzieł, które znać nie tyle wypada, co wręcz trzeba. Wersji tejże powstało wszakże tyle, że sam wybór między nimi może przyprawić o porządny ból głowy. Bez wahania mogę jednak stwierdzić, że zapoznania się z wersją Bernarda Cornwella nikt nie powinien żałować. Po świetnym Zimowym monarsze przyszedł czas na Nieprzyjaciela Boga. I robi się coraz ciekawiej.

Kontynuacja zaczyna się dokładnie tam, gdzie skończył poprzednik, czyli po wielkiej bitwie z armią Gorfyddyda. Nadchodzi czas względnego spokoju, przygotowań do wojny z Saksonami i różnego rodzaju politycznych zagrywek. Artur umacnia swoje królestwo, Derfel, będący narratorem powieści, zdobywa zaszczyty i rzeczy, o których wcześniej nie śmiałby marzyć, a Merlin kompletuje skarby Brytanii. To jednak tylko przygrywka do nadchodzących wydarzeń, które odbiją się echem zarówno w życiu tych ludzi, jak i w historii całego kraju. Saksonowie z jednej strony, coraz bardziej rozzuchwaleni chrześcijanie z drugiej i wiele mniejszych konfliktów, które trzeba łagodzić.

Trzeba jednak przyznać, że narracja w Nieprzyjacielu Boga jest niezwykle spokojna, wręcz leniwa. Poniekąd jest to spowodowane zabiegiem autora, żeby narratorem uczynić człowieka starego, który spisuje dla potomności wydarzenia, w jakich niegdyś brał udział. Dzięki temu dało się zastosować kilka sztuczek podnoszących napięcie, jak choćby urwanie wątku w najciekawszym punkcie, by powrócić do niego po kilku stronach. Nie są to na szczęście zabiegi nagminne i nie denerwują podczas czytania. Są raczej miłym przerywnikiem pomiędzy większymi całościami, na jakie podzielona jest opowieść. Co prawda świadomość, że Derfel przejdzie cało przez wszystkie nieprzyjemności psuje nieco próby zaskoczenia czytelnika zwrotami akcji, ale Cornwell i ten problem elegancko obchodzi skupiając się na ludziach Derflowi bliskich: na Arturze, który dostaje szkołę życia, na starzejącym się Merlinie i oszalałej Nimue, na przyjaciołach, z którymi wspólnie przelewało się krew.

O znakomitym budowaniu postaci przez Cornwella pisałem już przy Zimowym monarsze, ale chcąc nie chcąc muszę się powtórzyć, bo Nieprzyjaciel Boga sukcesywnie pogłębia ich charaktery. Widać to szczególnie pod koniec, kiedy wszystko zaczyna chylić się ku upadkowi. W ogóle im dalej w opowieść, tym bardziej ponury jej nastrój, a i bohaterowie mniej skorzy do wybaczania swoim przeciwnikom. Zimowy monarcha kończył się optymistycznie. Bitwa została wygrana, nieprzyjaciel pokonany i wszyscy mogliby żyć długo i szczęśliwie. Nieprzyjaciel podtrzymuje to wrażenie przez początkowe rozdziały, ale stopniowo wszystko zaczyna się walić i nawet pozytywny dla bohaterów koniec nie jest czymś, co można by określić mianem szczęśliwego zakończenia. To właśnie dzięki temu tak znakomicie czyta się tę powieść. Nie jest kalką poprzedniczki, twórczo rozwija kolejne wątki i prowadzi do wieńczącego całość Excalibura.

Może i nie jest tu tak spektakularnie, jak w Zimowym monarsze, może i miejscami akcja toczy się nieco zbyt wolno i ciężko przebrnąć przez kolejne strony, ale co z tego? To jedna z tych książek, które zwyczajnie zmuszają do poznania ich zakończenia. Ja osobiście nie mogę już doczekać się finału. Cornwellowa wersja legendy arturiańskiej mnie kupiła, co przyznaję bez wstydu. Dlatego przymykam oko na, niewielkie przecież, wady i sugeruję, żeby wszyscy jeszcze niezdecydowani popędzili na zakupy.

Tytuł: Nieprzyjaciel Boga [The Enemy of God]
Cykl: Trylogia arturiańska, tom II
Autor: Bernard Cornwell
Wydawca: Instytut Wydawniczy Erica
Rok: 2010
Stron: 560
Ocena: 5
Oso Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.