Zaznaczam, historie postaci przedstawiane przeze mnie są ściśle ze sobą powiązane (znajdziecie także wątki/informacje ze swoich historii postaci), więc powinniście śledzić perypetie innych bohaterów, dopóki doputy drużyna nie znajdzie się w komplecie.
-Prolog-
Święto Zielonej Trawy - dzień zwiastujący nastanie ciepłych dni. Karawany podążały szlakami do większych miast, kupcy z myślą o dobrym zarobku poganiali tempo. Wyruszyli z Saradush lewdwo kilka dni temu, ale zmęczenie dawało się we znaki. Mimo tego, przystanek w drodze do Amn - Riatavin - zdawał się być blisko. Początek wiosny - Mirtul - rzucał jak oszczepami w wędrowców swoimi kolcami słonecznych promieni. Upał był nieznośny, a sposobności do odpoczynku w cieniu wcale. Plusem tego wszystkiego był jednak wodopój dostępny dla zwierząt jak i kupców. Rzeka Ith to jedyny aspekt, dla którego podążali tą właśnie drogą, a nie bezpośrednio przez lasy do stolicy Amn. Wiedzieli, że o źródło wody ciężej będzie w drugiej fazie ich podróży. Wieczór zastał ich niedługo, a po rozstawieniu obozu w ruch poszły najmocniejsze trunki, dla odciążenia umysłu. W jednym miejscu, przy potężnym ognisku zebrała się większa grupka ludzi. Pośród nich znalazło się też kilku przedstawicieli elfiej rasy, a także wielu niziołków. Kilku druidów, magów i kapłanów, oraz rzecz jasna najemnicy ochraniający całą ferajnę.
Ognisko sypało w górę tysiące iskier, a płomienie tańczyły jak zaczarowane. Niebo pokryte zaledwie kilkoma małymi chmurkami migotało za sprawą gwiazd świecących pełnią blasku. Gwar ludzi rozmawiających przy ognisku przechodził niemal w krzyk. Gdzieś z boku dwóch osiłków zaprawionych gorzałką skakało sobie do oczu. Kapłani wymieniali poglądy na temat bóstw oraz wiary, wojownicy rozprawiali o swoich czynach (w gruncie rzeczy będącymi tylko przechwałkami). Przed całą świtę wyszedł bard, z małą, można by rzec "turystyczną" lutnią. Brzdąknął w struny skupiając na sobie uwagę publiki, która o dziwo zamilkła. Bard widząc zainteresowanie nabrał powietrze w płuca, wziął zamach ręką, aby solidnie zacząć pierwszy akcent i łomotnąć w struny i zaczął... charczeć. Chwila szoku i ciszy, pootwierane buzie i niedowierzające oczy. Bard padł martwy na ziemię, a galimatias jaki później miał miejsce nie sposób opisać. Kupcy gnali w wiadomych tylko dla siebie kierunkach, a rębajły, jeszcze zaprawione alkoholem, wynajęte do ochrony karawany zdawały się nawet nie wiedzieć o co chodzi. Nie dane im było zaznać po tej nocy syndromu dnia poprzedniego. Ci, którzy byli w zasięgu ataku, padli martwi, nieliczni tylko rzucili się do ucieczki na zachód, do lasów Tethyru. Zagrożenie przyszło ze wschodu, z gór Omlarandina. Wielki ork postawił swą nogę na rozłupanym czerepie kupca z Saradush. Posoka lała się strumieniami, w kilku miejscach reszta oddziału dobijała ofiary, które bulgotem, wywołanym krwią w przełyku błagały o łaskę.
_________________________________________________________________________________
Matrim Largo
Człowiek imieniem Matrim szedł główną drogą w stronę placu handlowego. Kilka dni temu odwiedził Riatavin, zachęcony ofertą burmistrza. Oferta dotyczyła fachu, jakim się imał.
"..zrób swoje, kiedy słońce będzie u szczytu nieba.." - kończył się list od burmistrza. Wcześniejszy fragment mówił o wynagrodzeniu i miejscu. Mężczyzna spojrzał na dwa wymienione w liście budynki, o najmiej stromym zadaszeniu. Obskurne budynki miały być elementami pokazu, którymi burmistrz pragnął zainteresować przybywających do jego miasta kupców. Miało się coś dziać. Matrim doszedł do wielkiego placu, gdzie póki co rozstawieni byli tylko miejscowy handlarze. Wyciągnął kotwiczki i linę, obmyślając występ. Tęsknił za podróżą, a może chciał zostawić w dali wspomnienia? Biegające dookoła dzieci wrzeszczały niemiłosiernie, a każdy pisk wydobyty z ich gardeł odbijał się jak pięść na nosie w jego głowie. Ciężko w takim miejscu o koncentrację, ale sowita zapłata zdawała się to wszystko rekompensować. Zabierając sie do przygotowań Matrim usłyszał krzyk.
-Słuchajcie, słuchajcie ! - na ulicach Riatavin rozbrzmiewał głoś obwoływacza. -najnowsze wieści, karawana kupiecka rozbita w pył przez nieznanych sprawców, niewielu przeżyło. Towar został nietknięty, wszystko na pastwę hien.
- Cóż to za brednie? - syknął jeden z przechodniów, szybko dostając odpowiedź -Zauważyłeś, żebym wyczekiwał czyichś opinii psi synu? - odrzekł obwoływacz. -Ogłaszam to, czego dowiedziałem się od świadków zajścia, więc wara!. - dokończył.
Słuchajcie, słuchajcie! BURMISTRZ MIASTA POSZUKUJE NAJEM... - tym razem nie dokończył. Ktoś przez okno budynku pod którym stał wylał z wiadra odchody, prosto na ulicę i... na zaciekle krzyczącego obwoływacza. -Psie syny.. - powiedział zrezygnowany. -Rzucam tę robotę. - dodał po chwili.
----------------------------------------------
Tanis & Tira
Silverymoon ogłupiało spokojem. Jednym słowem, nuda wdzierała się wszędzie drzwiami i oknami. SEN.. Głęboki sen ogarnął elfa, wsysając go w otchłań swojej wielkości. Krew, pot, odgłosy walki. Słyszał to bardzo realistycznie, widział jak swoimi oczyma, czuł jak wilk czuje nadchodzącą zdobycz. Ludzie, elfy i wrogo nastawione orki, duża grupa, z obleśnym i potężnym kapitanem na czele. Daleko.. gdzieś na południe. Daleko, daleko... Tupot konia za oknem obudził elfa.
Sen rozwiał się ostatecznie zaraz po tym jak Tanis usłyszał skrzypnięcie drzwi. Widok siostry lekko ukoił koszmar, jaki go nawiedził. Obdarował ją uśmiechem. Szykował się w daleką podróż, czekał na ostatnie informacje. Nie chciał zabierać swojej siostry. Tira - elfka o kasztanowych włosach ze wplecionymi w nie niebieskimi paciorkami patrzyła na niego zawadiacko. Obie ręce trzymała z tyłu i liczyła na pytanie odnośnie tego, co kryje za plecami. Widząc brak chęci i zainteresowania nie kryła dłużej niespodzianki i pokazała bratu kawałek pergaminu.
-Twój przyjaciel zostawił to na oknie. - rzuciła i zaciekawiona przysiadła się do niego chcąc zbadać zawartą na papierze treść.
Notka była krótka, Tanis poznał jednak bez problemu pismo swojego przyjaciela. Ukośnym stylem nabazgrał: "Odpowiedz znajduje się na wzgórzu, wzgórzu, które zamieszkują zagubione dusze". Dziwnym wydało się elfowi to, że jego przyjaciel sam nie wręczył mu tej wiadomości, ale pewnie nie skory był do budzenia go ze snu i zostawił notkę na widoku. Wzgórze Zagubionych Dusz - elf znał to miejsce. Obozował nawet dość blisko tego terenu w drodze powrotnej z Eshpurty do Silverymoon, kiedy to kierował się na północ, aby odpocząć w domu od wszelakich przygód.
Tira obserwowała zamyślonego brata. Jednocześnie wydawało się jej, że coś jest nie tak. Była mistrzynią cienia i choć w innym kontekście, miała wrażenie, że nad jego bratem owy cień się roztacza. Odruchowo spojrzała na monetę, zawieszoną na jego szyi. Nigdy wcześniej nie czuła od niej magii, lub nie przywiązywała do tego uwagi. Teraz przedmiot, aż kipiał magią - jak się wydawało elfce - złą.
Tanis wybity z myśli spojrzał teraz na siostrę, posyłając jej ciepłe spojrzenie. Nie chciał jej brać ze sobą, ale wiedział, że nie będzie miał wyjścia, a wszelkie próby wpojenia tego siostrze, źle.. ba, bardzo źle się skończą.
-----------------------------------------------------------
Saerid
Młody, niespełna 30 letni pół-elf szedł w stronę placu handlowego. Niedaleko placu, jeden z domów zamieszkiwał Teev, zamożny płatnerz. Jak się okazało, bardzo potrzebuje pomocy, a w zasadzie nie on sam, a jego najmłodszy syn. Saerid odpowiedział na prośbę człowieka i udał się do jego domu z pomocą. Znany był dzięki swoim umiejętnościom leczniczym. Gdy nie pomagały zioła, znajdywał inny sposób na pozbycie się choroby. Po drodze klepnął się w bok, tobołek z ziołami i flakonami zawierającymi różne eliksiry był na swoim miejscu. Mijał kolejne kupieckie stragany, patrzył jak handlarze zmagają się z wybredną klientelą. Gwar podniosły na placu dotyczył cen, jakości towarów, a także jego pochodzenia. Mimowolnie usłyszał kłótnię pomiędzy handlującym orężem krasnoludem, a mieszkańcem Riatavin.
-Panie, bodaj bym zdechł, tfu. - mówił coraz ostrzejszym głosem krasnolud, spluwając co chwilę gęstą wydzieliną. -Jeżeli ten miecz, nie jest wyważony, to przykro mi bardzo, kup pan se pewniejsze ręce.
Mężczyzna wyraźnie zniesmaczony żartem odsapnął do krępego krasnoluda.
-Dla mie to a jużci takowe gówno, a nie wyważona broń. - dla chęci utwierdzenia racji także chciał splunąć, niestety próba ta nie powiodła się i po chwili rękawem ścierał ślinę ze swojej narzuty.-Jeno gówno, nic więcej - dorzucił.
-Dyć tak powiedział ojciec do twojej matki, kiedy cię z łona poczęła gburze! - zaryczał krasnolud, wymachując rękami w stronę kupującego.
Saerid przeszedł obok tego obojętnie, nie chciał być świadkiem tego, co nastanie potem. Konflikt z prawem miał za sobą. Żył w zgodzie ze wszystkimi, a co najważniejsze ze samym sobą. Będąc blisko domu Teeva zauważył mężczyznę, zarzucającego kotwiczkę na jeden z budynków. Zauważył, że burmistrz chce zaserwować rozrywkę kupcom przyjezdnym z Saradush. Po drugiej stronie zabudowań stał obwoływacz, Saerid przystał na chwilę, aby go posłuchać.
-----------------------------------------------------------
Lua
Zza niewielkiego straganiku ludziom przechadzającym się po placu handlowym przyglądała się Lua. Goblin, a raczej goblinka była nad wyraz wysoka, jeżeli pod uwagę brać jej rasę. Pod stolikiem zaścielonym brudną szmatką chowała dwa buty, niesparowane kompletnie, które zawsze rzucały się w oczy z racji odmiennych kolorów. Na stoliku rozłożone były różne przedmioty. Niektóre pożądane i przydatne, inne mniej. Niektóre całkiem legalne (jak jej własny wyrób - rzeźby), inne mniej. Lua pomimo swojego odwiecznego humoru cierpiała tego dnia. Mieszek złota, jaki podkradła pijanemu mężczyźnie zeszłej nocy skusił ją, aby zabawić się trochę. Choć raz z myślą "kto zabroni biednemu żyć bogato" piła najlepsze trunki, jakie serwowano w gospodzie. Goblinka była ogólnie lubiana, a przede wszystkim znana w Riatavin. Wielu ludzi i nieludzi także zaopatrywało się u niej w najzmyślniejsze przedmioty, nie dopytując ich pochodzenia. Znikała na długie dni w znanym tylko dla siebie celu, ale zawsze powracała. Ludzie nie kłopotali sobie głowi jej zniknięciami, niektórzy znali historię jej wioski, wciąż miała brata, więc prawdopodobnie znikała, aby odwiedzić dom. Prawdopodobnie. Nikt jednak jej niczego nie udowodnił, choć byli tacy, którzy posądzali ją o najróżniejsze zbrodnie, jednak z braku dowodów nie poniosła kary, jedynie przyjęła parę obelg w swoja stronę w stylu: "Te, panienko... oj przepraszam, myślałem, że to człowiek", tudzież "A cóż to za kreatura, patrzcie ludzie, tego to świat nie widział... Ej! Stworze, za przestępstwa cię końmi rozciągali?"
Mimo tego, wiodła dostatnie życie, nawet teraz. Handel szedł jak szedł, na żywność starczyło. Zawsze można było się pośmiać, a choćby z tego krasnoluda, handlującego tuż obok niej i użerającego się z nieobeznanym w broniach klientem. Coś jednak pchało ją do przodu, mówiło, żeby wyrwać się z tego miasta i porzucić handel bzdetami, zająć się czymś na większą skalę i ruszyć gdzieś przed siebie. Niedaleko za rogiem wsłuchiwała się w głoś obwoływacza, krzyczącego coś o rozbitej karawanie, a następnie tylko końcówkę zdania.. "NAJEM..". O co mogło chodzić? Nadstawiła uszy, ale jedyne co później słyszała to bulgot i przekleństwa.
______________________________________________________
-To musi gdzieś tu być! Szukajcie tępe psy! - mag przybywszy na pobojowisko kopał zwłoki spoglądając na szyje, jakby szukał czegoś konkretnego. - Szukajcie do skutku! - wrzeszczał.
Olbrzymi kapitan orków wykręcił pysk w grymasie niezadowolenia, grubym basem zacharczał. -Tego tu nie ma szefie. - rozejrzał się po miejscu zbrodni. -Na pewno nie ma.
-Czy ja Ci płacę za myślenie? Słucham, CZY JA CI PŁACĘ ZA MYŚLENIE?
-Nie szefie. - odparł ork wściekle wykręcając twarz.-Mimo wszystko wydaje mi się, że tego tu nie ma. - trzymał się uparcie swojej wersji dowódca orków.
-Czuję to, czuję, ale masz rację, oddala się. - mag podniósł ręce do góry po cichu inkantując zaklęcie.
-Zachód, w tym kierunku się posuwa, naprzód! - krzyknął, a jego podwładny wydał rozkaz reszcie orków plądrujących obóz, aby ruszyli w nakazanym kierunku. Niedługo po tym dwóch rosłych, jak przystało na tę rasę orków przywlokło kupca. Gruby handlarz zmęczony morderczym biegiem i niesamowicie spocony został przez nich rzucony do stóp maga. Mag spojrzał od razu na szyję człowieka. Był tam. Był. Medalion, a może moneta? Wszystko jedno poszukiwał tego przedmiotu przez taki szmat czasu. Swą pomarszczoną dłonią sięgnął do ozdoby. Kupiec jednak nie chciał dać za wygraną i ugryzł go w rękę z całej siły, zostawiając po sobie ślad zębów. Mag odskoczył i dał znak głową dla swojego kapitana. Obusieczny miecz zatopił się w czaszce nieszczęśnika z wielką łatwością. Kupiec opadł na ziemię martwy.
-Świetnie.. - szepnął mag, obracając w dłoni medalion zerwany z szyi ofiary. -..potrzebuje już tylko jednego elementu. Gestem nakazał swoim podwładnym ciszę i znów inkantował zaklęcie.
-Północ. - powiedział bardziej do siebie niż do swojego kapitana. -Musimy udać się na północ.
Około trzydziestu orków na czele ze swoim kapitanem ruszyło w stronę lasów Tethyru. Poddenerwowany mag szedł z tyłu za całą kolumną. Spod kaptura nie było widać potu skraplającego się na jego skroni. Zmęczenie? A może upływający czas? Czas był jego wrogiem, czas go poganiał. Musiał zdobyć drugi medalion.
______________________________________________________
jeżeli coś nie jest wiadomo, dopytywać się, nawet o takie bzdety "co powinienem teraz zrobić" w momencie, gdy mój post wyda się Wam niezrozumiały, powodzenia
[Dnd-FR] ŻART LOSU
-
- Stópkowy Tawerniak
- Posty: 138
- Rejestracja: środa, 10 listopada 2004, 10:30
- Numer GG: 2863670
- Lokalizacja: Podmrok
- Kontakt:
-
- Mat
- Posty: 494
- Rejestracja: sobota, 13 stycznia 2007, 12:49
- Lokalizacja: Z Pustki
Re: [Dnd-FR] ŻART LOSU
Matrim Largo
Kiedy już zarzucał kotwiczki jakiś nawoływacz zaczął swoją próbę przekazania czegoś ciekawego mieszkańcom miasta. Niewątpliwie chciał przekazać światu coś ważnego i równie interesującego jak wczorajszy jadłospis burmistrza. Przynajmniej dopóki nie usłyszał początku zdania.
-BURMISTRZ MIASTA POSZUKUJE NAJEM...
Rozmieciona w proch karawana, towar do wzięcia, i burmistrz potrzebujący zawadiaków, którym życie niemiłe bo szkoda mu wysłać regularne wojsko na rzeź lub poniewierkę kiedy jedyne co mają to wątpliwe opowiadania ocalałych. Wzruszył ramionami. Chwilowo miał co innego do roboty, złota nigdy za wiele a raz na jakiś czas nawet on mógł się zająć jakąś uczciwą pracą. Z burmistrzem i tak miał się zobaczyć w celu odebrania zapłaty więc czy pójdzie teraz czy po występie nie robiło większej różnicy.
Rozhuśtał szybko kotwiczki i zarzucił je na dach, złapały od razu. Szybko wspiął się po linie i umocował ją dokładnie, nie lubił polegać tylko i wyłącznie na hakach. Po kilku chwilach był już z powrotem na ulicy i rozpędzał się na drugą stronę. budynek nie był aż tak wysoki więc szybko obliczył w głowie swoją trajektorie. Może nie był dobry w liczbach ale jeśli chodziło o ruchy, to poruszał się bardziej jak niebezpieczne zwierzę niż człowiek. Odbił się od kramu i wykorzystując pootwierane okna i rynnę migiem wspiął się na dach. Po drodze jeszcze świsnął jabłko mężczyźnie, który wylał zawartość nocnika na herolda. Należało mu się, raz jak nigdy chciał posłuchać co herold ma do powiedzenia. Już na dachu szybko umocował linę i założył swoją maskę a właściwie maskę Maski, gdziekolwiek by nie występował wolał zostać zapamiętany z występu a nie twarzy. Postawił plecak koło komina, spojrzał w tłum czy nie widać żadnych naładowanych kusz i ruszył spokojnym krokiem na sam środek liny pomiędzy budynkami. Z tyczką na ramieniu i przygryzając porwane niedawno jabłko stanął na samym środku. Jego czarny strój odcinał się od błękitu nieba. Kto by pomyślał że znowu będę robić takie rzeczy w biały dzień zamiast chować się po zaułkach, rozpadlinach i dachach szukając tylnych wejść dla całego oddziału.
Skończył szybko jabłko i gwizdnął głośno na palcach żeby przykuć uwagę tłumu. Po chwili już był w swoim żywiole, tańczył na linie i koncentrował się tylko na tej malutkiej powierzchni, która dzieliła go od bruku jakieś dziesięć metrów niżej, na linie, swoich krokach i muzyce w jego głowie, która skłaniała go do obłędnych piruetów albo koziołków w powietrzu. Na koniec udał upadek i w ostatnim momencie złapał się tyczką, lądując pod liną i zjeżdżając na niej. Po drodze skradł całusa jakiejś młodej mieszczance wychylającej się z okna na ostatnim piętrze, niemalże zaraz pod liną. Musiał na chwilę poluzować maskę ale warto było, dziewczyna była zbyt zszokowana żeby oponować, a po kilku sekundach i tak był już na dachu odwiązując linę i chowając wszystko. Ostatnim punktem było wspięcie się na drugi dach i odzyskanie liny z oddaleniem się po okolicznych dachach. Lubił gęstą miejską zabudowę. Ciekawe ilu mieszczan pożegnało się w tym czasie z mieszkami. Uśmiechnął się do siebie samego, widział przynajmniej jednego wyrostka rzezimieszka co się zowie, który chętnie skorzystał z okazji danej mu przez burmistrza. Nie mógł tego odmówić tutejszej władzy... dbała o wszystkie warstwy społeczne.
- No burmistrzu, zobaczymy jaki hojny będziesz i co masz jeszcze ciekawego do zaoferowania. - mruknął Mat pod nosem zanim zsunął się na poziom ulicy i ruszył do niezbyt już odległego ratusza. Słońce już było ładny kawałek za szczytem.
Kiedy już zarzucał kotwiczki jakiś nawoływacz zaczął swoją próbę przekazania czegoś ciekawego mieszkańcom miasta. Niewątpliwie chciał przekazać światu coś ważnego i równie interesującego jak wczorajszy jadłospis burmistrza. Przynajmniej dopóki nie usłyszał początku zdania.
-BURMISTRZ MIASTA POSZUKUJE NAJEM...
Rozmieciona w proch karawana, towar do wzięcia, i burmistrz potrzebujący zawadiaków, którym życie niemiłe bo szkoda mu wysłać regularne wojsko na rzeź lub poniewierkę kiedy jedyne co mają to wątpliwe opowiadania ocalałych. Wzruszył ramionami. Chwilowo miał co innego do roboty, złota nigdy za wiele a raz na jakiś czas nawet on mógł się zająć jakąś uczciwą pracą. Z burmistrzem i tak miał się zobaczyć w celu odebrania zapłaty więc czy pójdzie teraz czy po występie nie robiło większej różnicy.
Rozhuśtał szybko kotwiczki i zarzucił je na dach, złapały od razu. Szybko wspiął się po linie i umocował ją dokładnie, nie lubił polegać tylko i wyłącznie na hakach. Po kilku chwilach był już z powrotem na ulicy i rozpędzał się na drugą stronę. budynek nie był aż tak wysoki więc szybko obliczył w głowie swoją trajektorie. Może nie był dobry w liczbach ale jeśli chodziło o ruchy, to poruszał się bardziej jak niebezpieczne zwierzę niż człowiek. Odbił się od kramu i wykorzystując pootwierane okna i rynnę migiem wspiął się na dach. Po drodze jeszcze świsnął jabłko mężczyźnie, który wylał zawartość nocnika na herolda. Należało mu się, raz jak nigdy chciał posłuchać co herold ma do powiedzenia. Już na dachu szybko umocował linę i założył swoją maskę a właściwie maskę Maski, gdziekolwiek by nie występował wolał zostać zapamiętany z występu a nie twarzy. Postawił plecak koło komina, spojrzał w tłum czy nie widać żadnych naładowanych kusz i ruszył spokojnym krokiem na sam środek liny pomiędzy budynkami. Z tyczką na ramieniu i przygryzając porwane niedawno jabłko stanął na samym środku. Jego czarny strój odcinał się od błękitu nieba. Kto by pomyślał że znowu będę robić takie rzeczy w biały dzień zamiast chować się po zaułkach, rozpadlinach i dachach szukając tylnych wejść dla całego oddziału.
Skończył szybko jabłko i gwizdnął głośno na palcach żeby przykuć uwagę tłumu. Po chwili już był w swoim żywiole, tańczył na linie i koncentrował się tylko na tej malutkiej powierzchni, która dzieliła go od bruku jakieś dziesięć metrów niżej, na linie, swoich krokach i muzyce w jego głowie, która skłaniała go do obłędnych piruetów albo koziołków w powietrzu. Na koniec udał upadek i w ostatnim momencie złapał się tyczką, lądując pod liną i zjeżdżając na niej. Po drodze skradł całusa jakiejś młodej mieszczance wychylającej się z okna na ostatnim piętrze, niemalże zaraz pod liną. Musiał na chwilę poluzować maskę ale warto było, dziewczyna była zbyt zszokowana żeby oponować, a po kilku sekundach i tak był już na dachu odwiązując linę i chowając wszystko. Ostatnim punktem było wspięcie się na drugi dach i odzyskanie liny z oddaleniem się po okolicznych dachach. Lubił gęstą miejską zabudowę. Ciekawe ilu mieszczan pożegnało się w tym czasie z mieszkami. Uśmiechnął się do siebie samego, widział przynajmniej jednego wyrostka rzezimieszka co się zowie, który chętnie skorzystał z okazji danej mu przez burmistrza. Nie mógł tego odmówić tutejszej władzy... dbała o wszystkie warstwy społeczne.
- No burmistrzu, zobaczymy jaki hojny będziesz i co masz jeszcze ciekawego do zaoferowania. - mruknął Mat pod nosem zanim zsunął się na poziom ulicy i ruszył do niezbyt już odległego ratusza. Słońce już było ładny kawałek za szczytem.
K.M.N.
Don't make me dance on your grave...
Don't make me dance on your grave...
-
- Mat
- Posty: 492
- Rejestracja: środa, 18 lutego 2009, 09:39
- Numer GG: 16193629
- Skype: ouzaru
- Lokalizacja: U boku Męża :) Zawsze.
Re: [Dnd-FR] ŻART LOSU
Tira & Tanis
Z niepokojem spojrzała się na medalion brata. Odkąd to emanował magią? Czyżby wcześniej nie zwróciła na to uwagi? Nie, nie mogło tak być i doskonale o tym wiedziała, przecież była szkolona w rozpoznawaniu i identyfikowaniu magicznych przedmiotów i miała to tak po prostu przegapić? Pokręciła głową i w kilku krokach stanęła obok elfa.
- Twój medalion... - zaczęła. - Jest jakiś dziwny dzisiaj, nie sądzisz?
Tanis złapał kółko w dwa palce, uniósł do oczu i przyjrzał się. Ciężko mu było cokolwiek stwierdzić, zresztą jeszcze czuł się dziwnie po tym niezwykle wyrazistym śnie. Nadal w głowie słyszał krzyki mordowanych osób.
- Nie, chyba wszystko jest z nim w porządku, a czemu tak uważasz? - zapytał. Miał przyjemny dla ucha głęboki głos, od którego kobieta dostawała dreszczy.
- Mogę na chwilę? Postaram się dowiedzieć, co się dzieje - zaproponowała i wyciągnęła otwartą dłoń.
Po chwili namysłu Tanis pochylił głowę i zdjął łańcuszek z szyi. Podał siostrze, usiadł na stołku obok i przyglądał się, jak zaczyna robić te swoje czary-mary.
Zdjęła medalion z łańcuszka i zamknęła go w lewej dłoni, zakryła drugą dłonią i zaczęła coś mruczeć pod nosem. Przymknęła oczy, skupiając się na przedmiocie, który chciała zbadać. W jej głowie pojawił się obraz medalionu - złote kółko z otworem w środku i dziwnymi symbolami dookoła niego, błyszczało i obracało się z zawrotną prędkością. Nagle zatrzymało się i zapłonęło porażająco jasnym światłem. Jednocześnie kobieta poczuła...
Elfka krzyknęła, zasłaniając dłonią oczy i wypuszczając medalion. Rozżarzone do czerwoności kółko upadło na podłogę i potoczyło się pod łóżko, zostawiając za sobą ślad spalenizny na drewnianej podłodze. Brat błyskawicznie doskoczył do Tiry, złapał jej lewą rękę i spojrzał na wewnętrzną stronę dłoni. Na samym środku miała czerwony, idealny odcisk przedmiotu, który wręcz pulsował bólem i gorącem. Elfka widziała coś jeszcze. Fioletowy znak zajmował niemal całą powierzchnię dłoni i po chwili wyparował w obłokach ciemnego dymu, który Tanis również zauważył.
- Co to było? - zapytał szybko, pomagając jej usiąść. - Nic ci nie jest?
- Nic... - mruknęła. Złapała się za poparzoną dłoń i westchnęła, wpatrując się w paskudny ślad. - Debil ze mnie, nie przyszło mi do głowy, że twój medalik może mieć zabezpieczenia... - burknęła niezadowolona. - To nic takiego, nie przejmuj się. Jeden czar leczący i po sprawie.
- A ten dym? - dopytywał czując, że nie powiedziała mu wszystkiego. Jej strapiona mina mówiła sama za siebie.
- Aaa... widziałeś to... No to była klątwa i o ile dobrze rozpoznałam znak, jest to niegroźna klątwa pecha i niezdarności. Każdy lepszy mag bądź kapłan będzie w stanie to zdjąć, więc tym także się nie przejmuj, braciszku. - Uśmiechnęła się do niego uspokajająco.
- Klątwa? - Tanis spojrzał na nią marszcząc brwi. - Ty jak zwykle musisz się dotykać tego, co nie trzeba. - mruknął z wyrzutem. Sięgnął do plecaka i podał siostrze małą buteleczkę z błękitnym płynem. - Wypij to, rana zaraz się zabliźni.
Widząc jego stanowcze spojrzenie wiedziała, że nie może odmówić. Uwielbiała te rozgniewane oczy, w których dostrzegała troskę i zmartwienie. Pogładziła Tanisa po policzku.
- Przecież oboje wiemy, że się na mnie nie potrafisz gniewać - stwierdziła i delikatnym ruchem wzięła z jego dłoni buteleczkę. Odłożyła ją na stolik i zaczęła inkantować zaklęcie uzdrawiające. Jasna kula światła spoczęła na poparzeniu i gdy tylko zniknęła... ślad nadal się tam znajdował. Czarodziejka zmarszczyła czoło.
- No widzisz, nawet twoje czary nie pomagają. - Tanis pokręcił głową. Chwycił ją za dłoń i podniósł do pionu. - Chodź... musimy znaleźć jakiegoś kapłana, może uda mu się to z ciebie zdjąć... Zachciało ci się kombinować z moim medalionem... Tyle razy ci mówiłem, że może być zaczarowany... Ale nie, siostrzyczka wie lepiej... - zabrał plecak i wyszedł z nią na powietrze. Ciepły wiatr muskał ich twarze, gdy zagwizdał na czarnego rumaka, który po chwili wybiegł ze stajni.
- Do tej pory nie czułam od niego żadnej magii - usprawiedliwiła się szybko. - A przecież w tym się specjalizuję, w MAGICZNYCH PRZEDMIOTACH - dodała, pukając go lekko w głowę. Odgarnęła włosy z twarzy i coś sobie przypomniała. - A ten list to co? Wybierasz się gdzieś beze mnie? Hm?
- Przecież i tak cię nie przekonam żebyś została w domu... nawet jakbym cię związał, to jutro wyruszysz za mną, zakładając, że ktoś cię rozwiąże do tego czasu... - uśmiechnął się do niej, a ona szturchnęła go w bok. Puścił jej oczko i objął w pasie. - Tyle świata żeśmy razem zjeździli, że najpewniej się czuję mając cię obok, Słonko. Ale nie chcę cię narażać...
- Nie ględź tak, tylko się pakuj, Słonku - powiedziała, uśmiechając się do niego łobuzersko. - Po drodze załatwimy jakiegoś kapłana i maga, więc się nie przejmuj dzisiejszym zajściem.
Była pewna swego i właśnie ta pewność przemawiała teraz w jej słowach. Zerknęła na Tanisa, kładąc dłoń na jego ręce, którą obejmował ją w pasie i uśmiechnęła się do niego. Cieszyła się, że znowu gdzieś razem wyruszą, choć zasadniczo nie lubiła spędzać połowy dnia w siodle. Jednak dla niego mogła się poświęcić.
Z niepokojem spojrzała się na medalion brata. Odkąd to emanował magią? Czyżby wcześniej nie zwróciła na to uwagi? Nie, nie mogło tak być i doskonale o tym wiedziała, przecież była szkolona w rozpoznawaniu i identyfikowaniu magicznych przedmiotów i miała to tak po prostu przegapić? Pokręciła głową i w kilku krokach stanęła obok elfa.
- Twój medalion... - zaczęła. - Jest jakiś dziwny dzisiaj, nie sądzisz?
Tanis złapał kółko w dwa palce, uniósł do oczu i przyjrzał się. Ciężko mu było cokolwiek stwierdzić, zresztą jeszcze czuł się dziwnie po tym niezwykle wyrazistym śnie. Nadal w głowie słyszał krzyki mordowanych osób.
- Nie, chyba wszystko jest z nim w porządku, a czemu tak uważasz? - zapytał. Miał przyjemny dla ucha głęboki głos, od którego kobieta dostawała dreszczy.
- Mogę na chwilę? Postaram się dowiedzieć, co się dzieje - zaproponowała i wyciągnęła otwartą dłoń.
Po chwili namysłu Tanis pochylił głowę i zdjął łańcuszek z szyi. Podał siostrze, usiadł na stołku obok i przyglądał się, jak zaczyna robić te swoje czary-mary.
Zdjęła medalion z łańcuszka i zamknęła go w lewej dłoni, zakryła drugą dłonią i zaczęła coś mruczeć pod nosem. Przymknęła oczy, skupiając się na przedmiocie, który chciała zbadać. W jej głowie pojawił się obraz medalionu - złote kółko z otworem w środku i dziwnymi symbolami dookoła niego, błyszczało i obracało się z zawrotną prędkością. Nagle zatrzymało się i zapłonęło porażająco jasnym światłem. Jednocześnie kobieta poczuła...
Elfka krzyknęła, zasłaniając dłonią oczy i wypuszczając medalion. Rozżarzone do czerwoności kółko upadło na podłogę i potoczyło się pod łóżko, zostawiając za sobą ślad spalenizny na drewnianej podłodze. Brat błyskawicznie doskoczył do Tiry, złapał jej lewą rękę i spojrzał na wewnętrzną stronę dłoni. Na samym środku miała czerwony, idealny odcisk przedmiotu, który wręcz pulsował bólem i gorącem. Elfka widziała coś jeszcze. Fioletowy znak zajmował niemal całą powierzchnię dłoni i po chwili wyparował w obłokach ciemnego dymu, który Tanis również zauważył.
- Co to było? - zapytał szybko, pomagając jej usiąść. - Nic ci nie jest?
- Nic... - mruknęła. Złapała się za poparzoną dłoń i westchnęła, wpatrując się w paskudny ślad. - Debil ze mnie, nie przyszło mi do głowy, że twój medalik może mieć zabezpieczenia... - burknęła niezadowolona. - To nic takiego, nie przejmuj się. Jeden czar leczący i po sprawie.
- A ten dym? - dopytywał czując, że nie powiedziała mu wszystkiego. Jej strapiona mina mówiła sama za siebie.
- Aaa... widziałeś to... No to była klątwa i o ile dobrze rozpoznałam znak, jest to niegroźna klątwa pecha i niezdarności. Każdy lepszy mag bądź kapłan będzie w stanie to zdjąć, więc tym także się nie przejmuj, braciszku. - Uśmiechnęła się do niego uspokajająco.
- Klątwa? - Tanis spojrzał na nią marszcząc brwi. - Ty jak zwykle musisz się dotykać tego, co nie trzeba. - mruknął z wyrzutem. Sięgnął do plecaka i podał siostrze małą buteleczkę z błękitnym płynem. - Wypij to, rana zaraz się zabliźni.
Widząc jego stanowcze spojrzenie wiedziała, że nie może odmówić. Uwielbiała te rozgniewane oczy, w których dostrzegała troskę i zmartwienie. Pogładziła Tanisa po policzku.
- Przecież oboje wiemy, że się na mnie nie potrafisz gniewać - stwierdziła i delikatnym ruchem wzięła z jego dłoni buteleczkę. Odłożyła ją na stolik i zaczęła inkantować zaklęcie uzdrawiające. Jasna kula światła spoczęła na poparzeniu i gdy tylko zniknęła... ślad nadal się tam znajdował. Czarodziejka zmarszczyła czoło.
- No widzisz, nawet twoje czary nie pomagają. - Tanis pokręcił głową. Chwycił ją za dłoń i podniósł do pionu. - Chodź... musimy znaleźć jakiegoś kapłana, może uda mu się to z ciebie zdjąć... Zachciało ci się kombinować z moim medalionem... Tyle razy ci mówiłem, że może być zaczarowany... Ale nie, siostrzyczka wie lepiej... - zabrał plecak i wyszedł z nią na powietrze. Ciepły wiatr muskał ich twarze, gdy zagwizdał na czarnego rumaka, który po chwili wybiegł ze stajni.
- Do tej pory nie czułam od niego żadnej magii - usprawiedliwiła się szybko. - A przecież w tym się specjalizuję, w MAGICZNYCH PRZEDMIOTACH - dodała, pukając go lekko w głowę. Odgarnęła włosy z twarzy i coś sobie przypomniała. - A ten list to co? Wybierasz się gdzieś beze mnie? Hm?
- Przecież i tak cię nie przekonam żebyś została w domu... nawet jakbym cię związał, to jutro wyruszysz za mną, zakładając, że ktoś cię rozwiąże do tego czasu... - uśmiechnął się do niej, a ona szturchnęła go w bok. Puścił jej oczko i objął w pasie. - Tyle świata żeśmy razem zjeździli, że najpewniej się czuję mając cię obok, Słonko. Ale nie chcę cię narażać...
- Nie ględź tak, tylko się pakuj, Słonku - powiedziała, uśmiechając się do niego łobuzersko. - Po drodze załatwimy jakiegoś kapłana i maga, więc się nie przejmuj dzisiejszym zajściem.
Była pewna swego i właśnie ta pewność przemawiała teraz w jej słowach. Zerknęła na Tanisa, kładąc dłoń na jego ręce, którą obejmował ją w pasie i uśmiechnęła się do niego. Cieszyła się, że znowu gdzieś razem wyruszą, choć zasadniczo nie lubiła spędzać połowy dnia w siodle. Jednak dla niego mogła się poświęcić.
-
- Bombardier
- Posty: 729
- Rejestracja: wtorek, 6 grudnia 2005, 09:56
- Numer GG: 4464308
- Lokalizacja: Free City Vratislavia
- Kontakt:
Re: [Dnd-FR] ŻART LOSU
Saerid
Chłopak spokojnie przedzierał się przez tłum, zmierzając w kierunku domu Teeva. Plac handlowy był w takie dni pełny osobliwości, jednak Saerid wyróżniał się w tłumie w każdych warunkach. Było w nim coś egzotycznego, otaczała go jakaś dziwna aura. Nosił wielokolorowe jedwabie narzucane na siebie w pozornym bezładzie, w rzeczywistości formujące wygodną, luźną szatę o szerokich, powiewających na lekkim wietrze rękawach. Jego zmierzwione blond włosy, szpiczaste uszy i promienny uśmiech podkreślały łagodne rysy twarzy. Wokół niego unosił się łagodny zapach róż, jego ulubionych perfum. Mówiąc o wyróżnianiu się, nie można pominąć latającej obok niego, raz po raz przysiadającej na jego ramieniu Fiołek. Fiołek była droniutką faerie o bladofioletowych skrzydełkach, była jego przyjaciółką od lat.
Uwielbiał festyny, jednak w tej okolicy nie wiedziano jak celebrować święta zielonej trawy. Program artystyczny był bardzo ubogi, a wino cierpkie. Jego uwagę przykuł niesłychany występ linoskoczka i przerwany przekaz obwoływacza. Rozbita karawana i burmistrz poszukujący najemników zdawały się być szansą na zaspokojenie jego niewielkich potrzeb finansowych, przynajmniej na jakiś czas.
Dom Teeva był spory i zadbany, a dwuskrzydłowe drzwi zdobiła mosiężna kołatka, której półelf nie wahał się użyć.
- Witam pana, panie Saerid. Bardzo dziękuję, że zgodził się pan pomóc. Proszę wejść...
Uprzejmym gestem zaprosił go do środka, i wskazał kierunek w długim korytarzu. Płatnerz zamknął drzwi i ponownie zwrócił się do swojego gościa:
- Syn leży w swoim łóżku, na piętrze.
Półelf skinął głową, na znak że zrozumiał, po czym spokojnie i w ciszy ruszył za gospodarzem po schodach, do pokoju chorego.
Do pokoju, w którym panował zaduch, a gorętszym od stojącego w kącie pieca było jedynie czoło chłopca zawiniętego w pierzynę. Poruszony Saerid telekinetycznie uchylił okno - odzwyczaił się od używania 'normalnych' sposobów wykonywania codziennych czynności - i zwrócił się do zatroskanego ojca:
- Będę potrzebował kotła wrzątku. A w tym pokoju musi być trochę chłodniej, w przeciwnym wypadku chłopak nie wykuruje się do żniw. On potrzebuje powietrza.
Gdy Teev opuścił pokój, Saerid zbliżył się do chłopca - nie potrzebował wiele czasu, by odetchnąć z ulgą i zdiagnozować chorobę - było to zwykłe przeziębienie, jednak nieleczone doprowadziło do ciężkiego stanu. Przedstawił się i uśmiechnął do niego, przykładając mu prawą rękę do czoła, skupiając całą uzdrawiającą moc jaką dysponował - powinno wystarczyć, jednak dla pewności wolał podać mu jeszcze wzmacniający ziołowy napar.
Gdy kocioł z wodą stał już w pokoju, a chłopak dochodził do siebie, półelf zaczął swoje dzieło. Wrzucał do kotła różne rodzaje ziół, kilka jagód i odrobinę miodu, by uzyskać przyjemnie pachnący słodko-mdły napar. Zwrócił się do płatnerza zza wciąż parującego kotła, zbierając pozostałe zioła do tobołka:
- Musi to pić rano i wieczorem, a wróci do zdrowia. Tymczasem ja muszę ruszać, więc bywajcie.
Przechodząc przez próg odwrócił się na moment, by uchwycić wdzięczne spojrzenie chłopca, który nie do końca jeszcze wiedział co się dzieje, ale czuł się dużo lepiej.
- Pójdziemy posłuchać muzyki? - radośnie zapytała Fiołek, trzepocząc skrzydełkami - skoro już tu jesteśmy, moglibyśmy skorzystać z atrakcji oferowanych nam przez burmistrza.
Choć półelf był już w drodze do ratusza, zaciekawiony nietypowo przerwanym ogłoszeniem, postanowił ulec przyjaciółce i ruszyli w kierunku placu. Nie zabawili tam długo, gdyż muzyka okazała się mało przyjazna, więc ruszyli zgodnie we wcześniej obranym kierunku.
Miał być najemnikiem...
Wyglądało na to, że 'Narcyzm' znów pójdzie w ruch...
Chłopak spokojnie przedzierał się przez tłum, zmierzając w kierunku domu Teeva. Plac handlowy był w takie dni pełny osobliwości, jednak Saerid wyróżniał się w tłumie w każdych warunkach. Było w nim coś egzotycznego, otaczała go jakaś dziwna aura. Nosił wielokolorowe jedwabie narzucane na siebie w pozornym bezładzie, w rzeczywistości formujące wygodną, luźną szatę o szerokich, powiewających na lekkim wietrze rękawach. Jego zmierzwione blond włosy, szpiczaste uszy i promienny uśmiech podkreślały łagodne rysy twarzy. Wokół niego unosił się łagodny zapach róż, jego ulubionych perfum. Mówiąc o wyróżnianiu się, nie można pominąć latającej obok niego, raz po raz przysiadającej na jego ramieniu Fiołek. Fiołek była droniutką faerie o bladofioletowych skrzydełkach, była jego przyjaciółką od lat.
Uwielbiał festyny, jednak w tej okolicy nie wiedziano jak celebrować święta zielonej trawy. Program artystyczny był bardzo ubogi, a wino cierpkie. Jego uwagę przykuł niesłychany występ linoskoczka i przerwany przekaz obwoływacza. Rozbita karawana i burmistrz poszukujący najemników zdawały się być szansą na zaspokojenie jego niewielkich potrzeb finansowych, przynajmniej na jakiś czas.
Dom Teeva był spory i zadbany, a dwuskrzydłowe drzwi zdobiła mosiężna kołatka, której półelf nie wahał się użyć.
- Witam pana, panie Saerid. Bardzo dziękuję, że zgodził się pan pomóc. Proszę wejść...
Uprzejmym gestem zaprosił go do środka, i wskazał kierunek w długim korytarzu. Płatnerz zamknął drzwi i ponownie zwrócił się do swojego gościa:
- Syn leży w swoim łóżku, na piętrze.
Półelf skinął głową, na znak że zrozumiał, po czym spokojnie i w ciszy ruszył za gospodarzem po schodach, do pokoju chorego.
Do pokoju, w którym panował zaduch, a gorętszym od stojącego w kącie pieca było jedynie czoło chłopca zawiniętego w pierzynę. Poruszony Saerid telekinetycznie uchylił okno - odzwyczaił się od używania 'normalnych' sposobów wykonywania codziennych czynności - i zwrócił się do zatroskanego ojca:
- Będę potrzebował kotła wrzątku. A w tym pokoju musi być trochę chłodniej, w przeciwnym wypadku chłopak nie wykuruje się do żniw. On potrzebuje powietrza.
Gdy Teev opuścił pokój, Saerid zbliżył się do chłopca - nie potrzebował wiele czasu, by odetchnąć z ulgą i zdiagnozować chorobę - było to zwykłe przeziębienie, jednak nieleczone doprowadziło do ciężkiego stanu. Przedstawił się i uśmiechnął do niego, przykładając mu prawą rękę do czoła, skupiając całą uzdrawiającą moc jaką dysponował - powinno wystarczyć, jednak dla pewności wolał podać mu jeszcze wzmacniający ziołowy napar.
Gdy kocioł z wodą stał już w pokoju, a chłopak dochodził do siebie, półelf zaczął swoje dzieło. Wrzucał do kotła różne rodzaje ziół, kilka jagód i odrobinę miodu, by uzyskać przyjemnie pachnący słodko-mdły napar. Zwrócił się do płatnerza zza wciąż parującego kotła, zbierając pozostałe zioła do tobołka:
- Musi to pić rano i wieczorem, a wróci do zdrowia. Tymczasem ja muszę ruszać, więc bywajcie.
Przechodząc przez próg odwrócił się na moment, by uchwycić wdzięczne spojrzenie chłopca, który nie do końca jeszcze wiedział co się dzieje, ale czuł się dużo lepiej.
- Pójdziemy posłuchać muzyki? - radośnie zapytała Fiołek, trzepocząc skrzydełkami - skoro już tu jesteśmy, moglibyśmy skorzystać z atrakcji oferowanych nam przez burmistrza.
Choć półelf był już w drodze do ratusza, zaciekawiony nietypowo przerwanym ogłoszeniem, postanowił ulec przyjaciółce i ruszyli w kierunku placu. Nie zabawili tam długo, gdyż muzyka okazała się mało przyjazna, więc ruszyli zgodnie we wcześniej obranym kierunku.
Miał być najemnikiem...
Wyglądało na to, że 'Narcyzm' znów pójdzie w ruch...
-
- Bosman
- Posty: 1784
- Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P
Re: [Dnd-FR] ŻART LOSU
Lua
Pomysł z postawieniem własnego kramiku był bardzo dobry - wystarczał do tego stolik, prowizoryczny obrus i trochę chęci. Już pierwszego dnia sprzedała parę rzeczy, a nawet takich, których nie wiedziała komu mogłaby zaoferować.
Nie mniej jednak, powoli zaczynało się już robić nudno... nawet pomimo zabawy dostarczanej przez sąsiada, mającego stragan obok.
Lekarstwo na rutynę, w którą ostatnio popadła, mogło się kryć w podsłuchanej rozmowie. Niestety zanim Lua lepiej nadstawiła swoje zielone spiczaste uszy, cała przemowa dobiegła końca. Wyglądało jednak na to, że ktoś chciałby coś nająć. Może udałoby się jej wynająć swoje miejsce i stolik, które sobie sprytnie znalazła.
Goblinka zainteresowała się tą dziwną sprawą, stanęła na stołku i spojrzała ponad głowami zgromadzonych. To co zobaczyła było... dość zabawne - zapewne dla wszystkich oprócz poszkodowanego. Ona sama rozumiała jak może się teraz czuć ten człowiek. Nie bacząc na wszystko zaciekawiło ją co takiego powiedział, że potraktowano go w tak bestialski sposób. Normalnie podeszła by do niego, ale obecnie nie mogła zostawić swoich rzeczy. Chcąc z nim porozmawiać musiała sprawić, aby to on podszedł do niej. Wiedziała czego on może teraz potrzebować więc, nadal stojąc na stołku, krzyknęła:
- Ręczniki, chustki, mydła! Tanio.
Lua miała nadzieję, że ryba złapie przynętę... może nawet znajdzie się dla niej jakiś ręcznik.
Wiem, dość słaby odpis. Chyba nie mam obecnie weny.
Pomysł z postawieniem własnego kramiku był bardzo dobry - wystarczał do tego stolik, prowizoryczny obrus i trochę chęci. Już pierwszego dnia sprzedała parę rzeczy, a nawet takich, których nie wiedziała komu mogłaby zaoferować.
Nie mniej jednak, powoli zaczynało się już robić nudno... nawet pomimo zabawy dostarczanej przez sąsiada, mającego stragan obok.
Lekarstwo na rutynę, w którą ostatnio popadła, mogło się kryć w podsłuchanej rozmowie. Niestety zanim Lua lepiej nadstawiła swoje zielone spiczaste uszy, cała przemowa dobiegła końca. Wyglądało jednak na to, że ktoś chciałby coś nająć. Może udałoby się jej wynająć swoje miejsce i stolik, które sobie sprytnie znalazła.
Goblinka zainteresowała się tą dziwną sprawą, stanęła na stołku i spojrzała ponad głowami zgromadzonych. To co zobaczyła było... dość zabawne - zapewne dla wszystkich oprócz poszkodowanego. Ona sama rozumiała jak może się teraz czuć ten człowiek. Nie bacząc na wszystko zaciekawiło ją co takiego powiedział, że potraktowano go w tak bestialski sposób. Normalnie podeszła by do niego, ale obecnie nie mogła zostawić swoich rzeczy. Chcąc z nim porozmawiać musiała sprawić, aby to on podszedł do niej. Wiedziała czego on może teraz potrzebować więc, nadal stojąc na stołku, krzyknęła:
- Ręczniki, chustki, mydła! Tanio.
Lua miała nadzieję, że ryba złapie przynętę... może nawet znajdzie się dla niej jakiś ręcznik.
Wiem, dość słaby odpis. Chyba nie mam obecnie weny.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
-
- Stópkowy Tawerniak
- Posty: 138
- Rejestracja: środa, 10 listopada 2004, 10:30
- Numer GG: 2863670
- Lokalizacja: Podmrok
- Kontakt:
Re: [Dnd-FR] ŻART LOSU
Lua
Herold słysząć reklamowany towar - jakże jemu potrzebny w danej chwili - podszedł do stoiska, strząchając mocz z ubrania wysapał;
-Poproszę coś do wytarcia, tfu.. tfu.. - spluwał wyraźnie żółtą wydzieliną. Wytarł się, po czym podziękował serdecznie. Chwilę mruczał coś pod nosem, klnąc niemiłosiernie. Wytarł dokładnie odzienie i twarz.
-Ile płacę? - spytał. Widać było, że śpieszno mu do domu, aby zmienić ubranie. Znał się na ludziach i choć teraz miał do czynienia z goblinem płci żeńskiej to wyczytał z jej oczu, że zapłata mało ją interesuje, bardziej informację. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.
_______________________________________
Matrim
Występ oklaskiwało wiele par rąk. Prócz ludzi zgromadzonych na placu, spoglądali też inni, z okien swoich domów. Mężczyzna po skończonym wyczynie ukłonił się w pas, a następnie ruszył w stronę ratusza. Chciał wiedzieć co burmistrz wie o napadzie na karawanę i czego dokładnie szuka. Minął goblinkę, której właśnie się poszczęściło i sprzedała coś nieszczęsnemu obwoływaczowi. Minął jej kramik, ratusz był widoczny z daleka. Idąc ulicami Riatavin rozglądał się na boki, pod domami, karczmami i w osłoniętych cieniem zaułkach żyła biedniejsza społecznośc miasta, żebrząca o drobne. Zobaczył młodą kobietę, miała zlepione brudem włosy i piach na twarzy. Zwolnił lekko kroku. Dziewczyna miała coś w sobie, jakiś błysk w oku, czar wewnętrzny.
-Witaj Panie, może byłbyś rad wysupłać dla mnie jakąś monetę? Może potrzebujesz towarzyszki na noc? - mówiła ciepłym, melodyjnym głosem.
________________________________________
Tanis & Tira
Pakując rzeczy na czarnego wierzchowca Tira rozmyślała o klątwie, jaką bez wątpienia rozpoznała. Mimo wszystko drocząc się z bratem, pełna entuzjazmu szykowała się do drogi. Wzgórza, które były ich celem znajdowały się dosyć daleko. Mimo wszystko chęć przeżycia przygody wzbierała w nich niesamowicie. Poczuć wiatr we włosach, spać pod gołym niebem i zmierzyć się z przeciwnościami, jakie staną na drodze. Tira wyraźnie czuła teraz złą magie z medalionu kołyszącego się na szyi brata. Magia, zaklęta w przedmiocie na pewno nie była korzystna. Tira mimo wszystko podczas próby zbadania tej rzeczy nie była w stanie określić jakie ma moce, lub do czego może zostać użyta.
Tanis, mimo, że tego nie zdradzał, przejmował się tym, co spotkało siostrę. Wierzył jednak, że dokupując resztę potrzebnych rzeczy i żywność odwiedzą kapłana, a ten poradzi, jak pozbyć się klątwy. Jeżeli kapłan z Silverymoon okazał by się bezradny, znał wielu innych na całym kontynencie, poznanych podczas podróży. Neverwinter, Wrota Baldura, Athkatla - jedne z wielu miejsc, gdzie Tanis miał znajomych. Wiele osób miało u niego dług wdzięczności.
W końcu byli gotowi do drogi, Tanis miał właśnie zdecydować, którędy ruszą.
_____________________________________________________________
Saerid
Po fatalnym występie gruby muzycznej Matrim ruszył do posiadłości burmistrza Riatavin. Zadowolony faktem, że mógł pomóc małemu chłopcu pół-elf podgwizdywał wesoło. Jego towarzyszka skryta teraz w połach ubrań przyznała sama sobie, że jego melodia brzmi lepiej niż występ trupy na mieście. Ratusz był pokaźną i zadbaną budowlą i mimo tego, że w innych dzielnicach przeważała bieda, starał się dbać o dobry wygląd "władzy" miasta. Po przekroczeniu progu drzwi został zatrzymany przez dwóch zbrojnych. Jeden z nich, rosły czarny mężczyzna z pokaźną pod względem długości brodą rzucił w jego stronę pytanie:
-Czego? - mruknął niedbale. Jego zmiana niedługo miała się skończyć, więc myślami był już w domu, przy swoich pociechach i małżonce. Drugi strażnik też czujący zmęczenie i tylko wypatrujący zmiany dorzucił od siebie:
-Panie, jeżeli przyszedłeś prosić o pożyczkę, pozwolenie na budowę domu, żebrać, to śmiało możesz się zawrócić, burmistrz ma teraz zbyt wiele na głowie.
Herold słysząć reklamowany towar - jakże jemu potrzebny w danej chwili - podszedł do stoiska, strząchając mocz z ubrania wysapał;
-Poproszę coś do wytarcia, tfu.. tfu.. - spluwał wyraźnie żółtą wydzieliną. Wytarł się, po czym podziękował serdecznie. Chwilę mruczał coś pod nosem, klnąc niemiłosiernie. Wytarł dokładnie odzienie i twarz.
-Ile płacę? - spytał. Widać było, że śpieszno mu do domu, aby zmienić ubranie. Znał się na ludziach i choć teraz miał do czynienia z goblinem płci żeńskiej to wyczytał z jej oczu, że zapłata mało ją interesuje, bardziej informację. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.
_______________________________________
Matrim
Występ oklaskiwało wiele par rąk. Prócz ludzi zgromadzonych na placu, spoglądali też inni, z okien swoich domów. Mężczyzna po skończonym wyczynie ukłonił się w pas, a następnie ruszył w stronę ratusza. Chciał wiedzieć co burmistrz wie o napadzie na karawanę i czego dokładnie szuka. Minął goblinkę, której właśnie się poszczęściło i sprzedała coś nieszczęsnemu obwoływaczowi. Minął jej kramik, ratusz był widoczny z daleka. Idąc ulicami Riatavin rozglądał się na boki, pod domami, karczmami i w osłoniętych cieniem zaułkach żyła biedniejsza społecznośc miasta, żebrząca o drobne. Zobaczył młodą kobietę, miała zlepione brudem włosy i piach na twarzy. Zwolnił lekko kroku. Dziewczyna miała coś w sobie, jakiś błysk w oku, czar wewnętrzny.
-Witaj Panie, może byłbyś rad wysupłać dla mnie jakąś monetę? Może potrzebujesz towarzyszki na noc? - mówiła ciepłym, melodyjnym głosem.
________________________________________
Tanis & Tira
Pakując rzeczy na czarnego wierzchowca Tira rozmyślała o klątwie, jaką bez wątpienia rozpoznała. Mimo wszystko drocząc się z bratem, pełna entuzjazmu szykowała się do drogi. Wzgórza, które były ich celem znajdowały się dosyć daleko. Mimo wszystko chęć przeżycia przygody wzbierała w nich niesamowicie. Poczuć wiatr we włosach, spać pod gołym niebem i zmierzyć się z przeciwnościami, jakie staną na drodze. Tira wyraźnie czuła teraz złą magie z medalionu kołyszącego się na szyi brata. Magia, zaklęta w przedmiocie na pewno nie była korzystna. Tira mimo wszystko podczas próby zbadania tej rzeczy nie była w stanie określić jakie ma moce, lub do czego może zostać użyta.
Tanis, mimo, że tego nie zdradzał, przejmował się tym, co spotkało siostrę. Wierzył jednak, że dokupując resztę potrzebnych rzeczy i żywność odwiedzą kapłana, a ten poradzi, jak pozbyć się klątwy. Jeżeli kapłan z Silverymoon okazał by się bezradny, znał wielu innych na całym kontynencie, poznanych podczas podróży. Neverwinter, Wrota Baldura, Athkatla - jedne z wielu miejsc, gdzie Tanis miał znajomych. Wiele osób miało u niego dług wdzięczności.
W końcu byli gotowi do drogi, Tanis miał właśnie zdecydować, którędy ruszą.
_____________________________________________________________
Saerid
Po fatalnym występie gruby muzycznej Matrim ruszył do posiadłości burmistrza Riatavin. Zadowolony faktem, że mógł pomóc małemu chłopcu pół-elf podgwizdywał wesoło. Jego towarzyszka skryta teraz w połach ubrań przyznała sama sobie, że jego melodia brzmi lepiej niż występ trupy na mieście. Ratusz był pokaźną i zadbaną budowlą i mimo tego, że w innych dzielnicach przeważała bieda, starał się dbać o dobry wygląd "władzy" miasta. Po przekroczeniu progu drzwi został zatrzymany przez dwóch zbrojnych. Jeden z nich, rosły czarny mężczyzna z pokaźną pod względem długości brodą rzucił w jego stronę pytanie:
-Czego? - mruknął niedbale. Jego zmiana niedługo miała się skończyć, więc myślami był już w domu, przy swoich pociechach i małżonce. Drugi strażnik też czujący zmęczenie i tylko wypatrujący zmiany dorzucił od siebie:
-Panie, jeżeli przyszedłeś prosić o pożyczkę, pozwolenie na budowę domu, żebrać, to śmiało możesz się zawrócić, burmistrz ma teraz zbyt wiele na głowie.
...
-
- Mat
- Posty: 494
- Rejestracja: sobota, 13 stycznia 2007, 12:49
- Lokalizacja: Z Pustki
Re: [Dnd-FR] ŻART LOSU
Matrim Largo
Szedł w kierunku ratusza przyglądając się bocznym zapuszczonym biedniejszym dzielnicom. Przypominały mu nieco okolice w których się wychowywał wraz z całym brudem i bieganiem po dachach. Faktycznie, chyba znowu musiał się wyrwać z miasta albo przynajmniej udać się do innego. Nie lubił wspomnień, które go nawiedzały ostatnio. Otaczały go cienie koślawych budynków i wychudzone twarze... zdecydowanie jak w domu. Zwolnił lekko na widok jednej dziewczyny, trochę tu nie pasowała, ulica jeszcze jej nie złamała.
-Witaj Panie, może byłbyś rad wysupłać dla mnie jakąś monetę? Może potrzebujesz towarzyszki na noc? - jej melodyjny i słodki głos był zupełnie oderwany od rzeczywistości w której się znajdowała. Może to była tylko tania iluzja dziwki serwowana przez magów żeby zapewnić dziewczynom większy profit, może faktycznie było w niej coś osobliwego.
Podszedł do niej i podniósł jej podbródek, faktycznie było w niej coś interesującego. Wygrzebał jakąś zapomnianą monetę, może nie miał ich wielkiego zapasu ale przecież właśnie szedł po wypłatę no i zawsze mógł znaleźć więcej u kogoś komu nie będzie żal kilku straconych złociszy. Szybkim kuglarskim ruchem świsnął jej skrawkiem metalu przed nosem i wyciągnął monetę zza ucha dziewczyny żeby wcisnąć ją szybko do jej ręki.
- Dzisiaj wieczorem pod purpurowym dzikiem, jeśli nie przeszkadza Ci kąpiel to znajdzie się ich więcej.
Odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę ratusza, chciał dostać swoje pieniądze i dowiedzieć się więcej o tej karawanie i ofercie burmistrza. Dziewczyna mogła poczekać, miał dziwne wrażenie że będzie czekała pod jego zajazdem zanim on jeszcze skończy sprawę z burmistrzem, jeśli nie no cóż, nie miał jeszcze planów na tę noc, może sam ją wytropi w labiryncie miasta i dowie się o niej więcej.
Szedł w kierunku ratusza przyglądając się bocznym zapuszczonym biedniejszym dzielnicom. Przypominały mu nieco okolice w których się wychowywał wraz z całym brudem i bieganiem po dachach. Faktycznie, chyba znowu musiał się wyrwać z miasta albo przynajmniej udać się do innego. Nie lubił wspomnień, które go nawiedzały ostatnio. Otaczały go cienie koślawych budynków i wychudzone twarze... zdecydowanie jak w domu. Zwolnił lekko na widok jednej dziewczyny, trochę tu nie pasowała, ulica jeszcze jej nie złamała.
-Witaj Panie, może byłbyś rad wysupłać dla mnie jakąś monetę? Może potrzebujesz towarzyszki na noc? - jej melodyjny i słodki głos był zupełnie oderwany od rzeczywistości w której się znajdowała. Może to była tylko tania iluzja dziwki serwowana przez magów żeby zapewnić dziewczynom większy profit, może faktycznie było w niej coś osobliwego.
Podszedł do niej i podniósł jej podbródek, faktycznie było w niej coś interesującego. Wygrzebał jakąś zapomnianą monetę, może nie miał ich wielkiego zapasu ale przecież właśnie szedł po wypłatę no i zawsze mógł znaleźć więcej u kogoś komu nie będzie żal kilku straconych złociszy. Szybkim kuglarskim ruchem świsnął jej skrawkiem metalu przed nosem i wyciągnął monetę zza ucha dziewczyny żeby wcisnąć ją szybko do jej ręki.
- Dzisiaj wieczorem pod purpurowym dzikiem, jeśli nie przeszkadza Ci kąpiel to znajdzie się ich więcej.
Odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę ratusza, chciał dostać swoje pieniądze i dowiedzieć się więcej o tej karawanie i ofercie burmistrza. Dziewczyna mogła poczekać, miał dziwne wrażenie że będzie czekała pod jego zajazdem zanim on jeszcze skończy sprawę z burmistrzem, jeśli nie no cóż, nie miał jeszcze planów na tę noc, może sam ją wytropi w labiryncie miasta i dowie się o niej więcej.