[Dnd-FR] ŻART LOSU
: środa, 10 czerwca 2009, 00:23
Zaznaczam, historie postaci przedstawiane przeze mnie są ściśle ze sobą powiązane (znajdziecie także wątki/informacje ze swoich historii postaci), więc powinniście śledzić perypetie innych bohaterów, dopóki doputy drużyna nie znajdzie się w komplecie.
-Prolog-
Święto Zielonej Trawy - dzień zwiastujący nastanie ciepłych dni. Karawany podążały szlakami do większych miast, kupcy z myślą o dobrym zarobku poganiali tempo. Wyruszyli z Saradush lewdwo kilka dni temu, ale zmęczenie dawało się we znaki. Mimo tego, przystanek w drodze do Amn - Riatavin - zdawał się być blisko. Początek wiosny - Mirtul - rzucał jak oszczepami w wędrowców swoimi kolcami słonecznych promieni. Upał był nieznośny, a sposobności do odpoczynku w cieniu wcale. Plusem tego wszystkiego był jednak wodopój dostępny dla zwierząt jak i kupców. Rzeka Ith to jedyny aspekt, dla którego podążali tą właśnie drogą, a nie bezpośrednio przez lasy do stolicy Amn. Wiedzieli, że o źródło wody ciężej będzie w drugiej fazie ich podróży. Wieczór zastał ich niedługo, a po rozstawieniu obozu w ruch poszły najmocniejsze trunki, dla odciążenia umysłu. W jednym miejscu, przy potężnym ognisku zebrała się większa grupka ludzi. Pośród nich znalazło się też kilku przedstawicieli elfiej rasy, a także wielu niziołków. Kilku druidów, magów i kapłanów, oraz rzecz jasna najemnicy ochraniający całą ferajnę.
Ognisko sypało w górę tysiące iskier, a płomienie tańczyły jak zaczarowane. Niebo pokryte zaledwie kilkoma małymi chmurkami migotało za sprawą gwiazd świecących pełnią blasku. Gwar ludzi rozmawiających przy ognisku przechodził niemal w krzyk. Gdzieś z boku dwóch osiłków zaprawionych gorzałką skakało sobie do oczu. Kapłani wymieniali poglądy na temat bóstw oraz wiary, wojownicy rozprawiali o swoich czynach (w gruncie rzeczy będącymi tylko przechwałkami). Przed całą świtę wyszedł bard, z małą, można by rzec "turystyczną" lutnią. Brzdąknął w struny skupiając na sobie uwagę publiki, która o dziwo zamilkła. Bard widząc zainteresowanie nabrał powietrze w płuca, wziął zamach ręką, aby solidnie zacząć pierwszy akcent i łomotnąć w struny i zaczął... charczeć. Chwila szoku i ciszy, pootwierane buzie i niedowierzające oczy. Bard padł martwy na ziemię, a galimatias jaki później miał miejsce nie sposób opisać. Kupcy gnali w wiadomych tylko dla siebie kierunkach, a rębajły, jeszcze zaprawione alkoholem, wynajęte do ochrony karawany zdawały się nawet nie wiedzieć o co chodzi. Nie dane im było zaznać po tej nocy syndromu dnia poprzedniego. Ci, którzy byli w zasięgu ataku, padli martwi, nieliczni tylko rzucili się do ucieczki na zachód, do lasów Tethyru. Zagrożenie przyszło ze wschodu, z gór Omlarandina. Wielki ork postawił swą nogę na rozłupanym czerepie kupca z Saradush. Posoka lała się strumieniami, w kilku miejscach reszta oddziału dobijała ofiary, które bulgotem, wywołanym krwią w przełyku błagały o łaskę.
_________________________________________________________________________________
Matrim Largo
Człowiek imieniem Matrim szedł główną drogą w stronę placu handlowego. Kilka dni temu odwiedził Riatavin, zachęcony ofertą burmistrza. Oferta dotyczyła fachu, jakim się imał.
"..zrób swoje, kiedy słońce będzie u szczytu nieba.." - kończył się list od burmistrza. Wcześniejszy fragment mówił o wynagrodzeniu i miejscu. Mężczyzna spojrzał na dwa wymienione w liście budynki, o najmiej stromym zadaszeniu. Obskurne budynki miały być elementami pokazu, którymi burmistrz pragnął zainteresować przybywających do jego miasta kupców. Miało się coś dziać. Matrim doszedł do wielkiego placu, gdzie póki co rozstawieni byli tylko miejscowy handlarze. Wyciągnął kotwiczki i linę, obmyślając występ. Tęsknił za podróżą, a może chciał zostawić w dali wspomnienia? Biegające dookoła dzieci wrzeszczały niemiłosiernie, a każdy pisk wydobyty z ich gardeł odbijał się jak pięść na nosie w jego głowie. Ciężko w takim miejscu o koncentrację, ale sowita zapłata zdawała się to wszystko rekompensować. Zabierając sie do przygotowań Matrim usłyszał krzyk.
-Słuchajcie, słuchajcie ! - na ulicach Riatavin rozbrzmiewał głoś obwoływacza. -najnowsze wieści, karawana kupiecka rozbita w pył przez nieznanych sprawców, niewielu przeżyło. Towar został nietknięty, wszystko na pastwę hien.
- Cóż to za brednie? - syknął jeden z przechodniów, szybko dostając odpowiedź -Zauważyłeś, żebym wyczekiwał czyichś opinii psi synu? - odrzekł obwoływacz. -Ogłaszam to, czego dowiedziałem się od świadków zajścia, więc wara!. - dokończył.
Słuchajcie, słuchajcie! BURMISTRZ MIASTA POSZUKUJE NAJEM... - tym razem nie dokończył. Ktoś przez okno budynku pod którym stał wylał z wiadra odchody, prosto na ulicę i... na zaciekle krzyczącego obwoływacza. -Psie syny.. - powiedział zrezygnowany. -Rzucam tę robotę. - dodał po chwili.
----------------------------------------------
Tanis & Tira
Silverymoon ogłupiało spokojem. Jednym słowem, nuda wdzierała się wszędzie drzwiami i oknami. SEN.. Głęboki sen ogarnął elfa, wsysając go w otchłań swojej wielkości. Krew, pot, odgłosy walki. Słyszał to bardzo realistycznie, widział jak swoimi oczyma, czuł jak wilk czuje nadchodzącą zdobycz. Ludzie, elfy i wrogo nastawione orki, duża grupa, z obleśnym i potężnym kapitanem na czele. Daleko.. gdzieś na południe. Daleko, daleko... Tupot konia za oknem obudził elfa.
Sen rozwiał się ostatecznie zaraz po tym jak Tanis usłyszał skrzypnięcie drzwi. Widok siostry lekko ukoił koszmar, jaki go nawiedził. Obdarował ją uśmiechem. Szykował się w daleką podróż, czekał na ostatnie informacje. Nie chciał zabierać swojej siostry. Tira - elfka o kasztanowych włosach ze wplecionymi w nie niebieskimi paciorkami patrzyła na niego zawadiacko. Obie ręce trzymała z tyłu i liczyła na pytanie odnośnie tego, co kryje za plecami. Widząc brak chęci i zainteresowania nie kryła dłużej niespodzianki i pokazała bratu kawałek pergaminu.
-Twój przyjaciel zostawił to na oknie. - rzuciła i zaciekawiona przysiadła się do niego chcąc zbadać zawartą na papierze treść.
Notka była krótka, Tanis poznał jednak bez problemu pismo swojego przyjaciela. Ukośnym stylem nabazgrał: "Odpowiedz znajduje się na wzgórzu, wzgórzu, które zamieszkują zagubione dusze". Dziwnym wydało się elfowi to, że jego przyjaciel sam nie wręczył mu tej wiadomości, ale pewnie nie skory był do budzenia go ze snu i zostawił notkę na widoku. Wzgórze Zagubionych Dusz - elf znał to miejsce. Obozował nawet dość blisko tego terenu w drodze powrotnej z Eshpurty do Silverymoon, kiedy to kierował się na północ, aby odpocząć w domu od wszelakich przygód.
Tira obserwowała zamyślonego brata. Jednocześnie wydawało się jej, że coś jest nie tak. Była mistrzynią cienia i choć w innym kontekście, miała wrażenie, że nad jego bratem owy cień się roztacza. Odruchowo spojrzała na monetę, zawieszoną na jego szyi. Nigdy wcześniej nie czuła od niej magii, lub nie przywiązywała do tego uwagi. Teraz przedmiot, aż kipiał magią - jak się wydawało elfce - złą.
Tanis wybity z myśli spojrzał teraz na siostrę, posyłając jej ciepłe spojrzenie. Nie chciał jej brać ze sobą, ale wiedział, że nie będzie miał wyjścia, a wszelkie próby wpojenia tego siostrze, źle.. ba, bardzo źle się skończą.
-----------------------------------------------------------
Saerid
Młody, niespełna 30 letni pół-elf szedł w stronę placu handlowego. Niedaleko placu, jeden z domów zamieszkiwał Teev, zamożny płatnerz. Jak się okazało, bardzo potrzebuje pomocy, a w zasadzie nie on sam, a jego najmłodszy syn. Saerid odpowiedział na prośbę człowieka i udał się do jego domu z pomocą. Znany był dzięki swoim umiejętnościom leczniczym. Gdy nie pomagały zioła, znajdywał inny sposób na pozbycie się choroby. Po drodze klepnął się w bok, tobołek z ziołami i flakonami zawierającymi różne eliksiry był na swoim miejscu. Mijał kolejne kupieckie stragany, patrzył jak handlarze zmagają się z wybredną klientelą. Gwar podniosły na placu dotyczył cen, jakości towarów, a także jego pochodzenia. Mimowolnie usłyszał kłótnię pomiędzy handlującym orężem krasnoludem, a mieszkańcem Riatavin.
-Panie, bodaj bym zdechł, tfu. - mówił coraz ostrzejszym głosem krasnolud, spluwając co chwilę gęstą wydzieliną. -Jeżeli ten miecz, nie jest wyważony, to przykro mi bardzo, kup pan se pewniejsze ręce.
Mężczyzna wyraźnie zniesmaczony żartem odsapnął do krępego krasnoluda.
-Dla mie to a jużci takowe gówno, a nie wyważona broń. - dla chęci utwierdzenia racji także chciał splunąć, niestety próba ta nie powiodła się i po chwili rękawem ścierał ślinę ze swojej narzuty.-Jeno gówno, nic więcej - dorzucił.
-Dyć tak powiedział ojciec do twojej matki, kiedy cię z łona poczęła gburze! - zaryczał krasnolud, wymachując rękami w stronę kupującego.
Saerid przeszedł obok tego obojętnie, nie chciał być świadkiem tego, co nastanie potem. Konflikt z prawem miał za sobą. Żył w zgodzie ze wszystkimi, a co najważniejsze ze samym sobą. Będąc blisko domu Teeva zauważył mężczyznę, zarzucającego kotwiczkę na jeden z budynków. Zauważył, że burmistrz chce zaserwować rozrywkę kupcom przyjezdnym z Saradush. Po drugiej stronie zabudowań stał obwoływacz, Saerid przystał na chwilę, aby go posłuchać.
-----------------------------------------------------------
Lua
Zza niewielkiego straganiku ludziom przechadzającym się po placu handlowym przyglądała się Lua. Goblin, a raczej goblinka była nad wyraz wysoka, jeżeli pod uwagę brać jej rasę. Pod stolikiem zaścielonym brudną szmatką chowała dwa buty, niesparowane kompletnie, które zawsze rzucały się w oczy z racji odmiennych kolorów. Na stoliku rozłożone były różne przedmioty. Niektóre pożądane i przydatne, inne mniej. Niektóre całkiem legalne (jak jej własny wyrób - rzeźby), inne mniej. Lua pomimo swojego odwiecznego humoru cierpiała tego dnia. Mieszek złota, jaki podkradła pijanemu mężczyźnie zeszłej nocy skusił ją, aby zabawić się trochę. Choć raz z myślą "kto zabroni biednemu żyć bogato" piła najlepsze trunki, jakie serwowano w gospodzie. Goblinka była ogólnie lubiana, a przede wszystkim znana w Riatavin. Wielu ludzi i nieludzi także zaopatrywało się u niej w najzmyślniejsze przedmioty, nie dopytując ich pochodzenia. Znikała na długie dni w znanym tylko dla siebie celu, ale zawsze powracała. Ludzie nie kłopotali sobie głowi jej zniknięciami, niektórzy znali historię jej wioski, wciąż miała brata, więc prawdopodobnie znikała, aby odwiedzić dom. Prawdopodobnie. Nikt jednak jej niczego nie udowodnił, choć byli tacy, którzy posądzali ją o najróżniejsze zbrodnie, jednak z braku dowodów nie poniosła kary, jedynie przyjęła parę obelg w swoja stronę w stylu: "Te, panienko... oj przepraszam, myślałem, że to człowiek", tudzież "A cóż to za kreatura, patrzcie ludzie, tego to świat nie widział... Ej! Stworze, za przestępstwa cię końmi rozciągali?"
Mimo tego, wiodła dostatnie życie, nawet teraz. Handel szedł jak szedł, na żywność starczyło. Zawsze można było się pośmiać, a choćby z tego krasnoluda, handlującego tuż obok niej i użerającego się z nieobeznanym w broniach klientem. Coś jednak pchało ją do przodu, mówiło, żeby wyrwać się z tego miasta i porzucić handel bzdetami, zająć się czymś na większą skalę i ruszyć gdzieś przed siebie. Niedaleko za rogiem wsłuchiwała się w głoś obwoływacza, krzyczącego coś o rozbitej karawanie, a następnie tylko końcówkę zdania.. "NAJEM..". O co mogło chodzić? Nadstawiła uszy, ale jedyne co później słyszała to bulgot i przekleństwa.
______________________________________________________
-To musi gdzieś tu być! Szukajcie tępe psy! - mag przybywszy na pobojowisko kopał zwłoki spoglądając na szyje, jakby szukał czegoś konkretnego. - Szukajcie do skutku! - wrzeszczał.
Olbrzymi kapitan orków wykręcił pysk w grymasie niezadowolenia, grubym basem zacharczał. -Tego tu nie ma szefie. - rozejrzał się po miejscu zbrodni. -Na pewno nie ma.
-Czy ja Ci płacę za myślenie? Słucham, CZY JA CI PŁACĘ ZA MYŚLENIE?
-Nie szefie. - odparł ork wściekle wykręcając twarz.-Mimo wszystko wydaje mi się, że tego tu nie ma. - trzymał się uparcie swojej wersji dowódca orków.
-Czuję to, czuję, ale masz rację, oddala się. - mag podniósł ręce do góry po cichu inkantując zaklęcie.
-Zachód, w tym kierunku się posuwa, naprzód! - krzyknął, a jego podwładny wydał rozkaz reszcie orków plądrujących obóz, aby ruszyli w nakazanym kierunku. Niedługo po tym dwóch rosłych, jak przystało na tę rasę orków przywlokło kupca. Gruby handlarz zmęczony morderczym biegiem i niesamowicie spocony został przez nich rzucony do stóp maga. Mag spojrzał od razu na szyję człowieka. Był tam. Był. Medalion, a może moneta? Wszystko jedno poszukiwał tego przedmiotu przez taki szmat czasu. Swą pomarszczoną dłonią sięgnął do ozdoby. Kupiec jednak nie chciał dać za wygraną i ugryzł go w rękę z całej siły, zostawiając po sobie ślad zębów. Mag odskoczył i dał znak głową dla swojego kapitana. Obusieczny miecz zatopił się w czaszce nieszczęśnika z wielką łatwością. Kupiec opadł na ziemię martwy.
-Świetnie.. - szepnął mag, obracając w dłoni medalion zerwany z szyi ofiary. -..potrzebuje już tylko jednego elementu. Gestem nakazał swoim podwładnym ciszę i znów inkantował zaklęcie.
-Północ. - powiedział bardziej do siebie niż do swojego kapitana. -Musimy udać się na północ.
Około trzydziestu orków na czele ze swoim kapitanem ruszyło w stronę lasów Tethyru. Poddenerwowany mag szedł z tyłu za całą kolumną. Spod kaptura nie było widać potu skraplającego się na jego skroni. Zmęczenie? A może upływający czas? Czas był jego wrogiem, czas go poganiał. Musiał zdobyć drugi medalion.
______________________________________________________
jeżeli coś nie jest wiadomo, dopytywać się, nawet o takie bzdety "co powinienem teraz zrobić" w momencie, gdy mój post wyda się Wam niezrozumiały, powodzenia
-Prolog-
Święto Zielonej Trawy - dzień zwiastujący nastanie ciepłych dni. Karawany podążały szlakami do większych miast, kupcy z myślą o dobrym zarobku poganiali tempo. Wyruszyli z Saradush lewdwo kilka dni temu, ale zmęczenie dawało się we znaki. Mimo tego, przystanek w drodze do Amn - Riatavin - zdawał się być blisko. Początek wiosny - Mirtul - rzucał jak oszczepami w wędrowców swoimi kolcami słonecznych promieni. Upał był nieznośny, a sposobności do odpoczynku w cieniu wcale. Plusem tego wszystkiego był jednak wodopój dostępny dla zwierząt jak i kupców. Rzeka Ith to jedyny aspekt, dla którego podążali tą właśnie drogą, a nie bezpośrednio przez lasy do stolicy Amn. Wiedzieli, że o źródło wody ciężej będzie w drugiej fazie ich podróży. Wieczór zastał ich niedługo, a po rozstawieniu obozu w ruch poszły najmocniejsze trunki, dla odciążenia umysłu. W jednym miejscu, przy potężnym ognisku zebrała się większa grupka ludzi. Pośród nich znalazło się też kilku przedstawicieli elfiej rasy, a także wielu niziołków. Kilku druidów, magów i kapłanów, oraz rzecz jasna najemnicy ochraniający całą ferajnę.
Ognisko sypało w górę tysiące iskier, a płomienie tańczyły jak zaczarowane. Niebo pokryte zaledwie kilkoma małymi chmurkami migotało za sprawą gwiazd świecących pełnią blasku. Gwar ludzi rozmawiających przy ognisku przechodził niemal w krzyk. Gdzieś z boku dwóch osiłków zaprawionych gorzałką skakało sobie do oczu. Kapłani wymieniali poglądy na temat bóstw oraz wiary, wojownicy rozprawiali o swoich czynach (w gruncie rzeczy będącymi tylko przechwałkami). Przed całą świtę wyszedł bard, z małą, można by rzec "turystyczną" lutnią. Brzdąknął w struny skupiając na sobie uwagę publiki, która o dziwo zamilkła. Bard widząc zainteresowanie nabrał powietrze w płuca, wziął zamach ręką, aby solidnie zacząć pierwszy akcent i łomotnąć w struny i zaczął... charczeć. Chwila szoku i ciszy, pootwierane buzie i niedowierzające oczy. Bard padł martwy na ziemię, a galimatias jaki później miał miejsce nie sposób opisać. Kupcy gnali w wiadomych tylko dla siebie kierunkach, a rębajły, jeszcze zaprawione alkoholem, wynajęte do ochrony karawany zdawały się nawet nie wiedzieć o co chodzi. Nie dane im było zaznać po tej nocy syndromu dnia poprzedniego. Ci, którzy byli w zasięgu ataku, padli martwi, nieliczni tylko rzucili się do ucieczki na zachód, do lasów Tethyru. Zagrożenie przyszło ze wschodu, z gór Omlarandina. Wielki ork postawił swą nogę na rozłupanym czerepie kupca z Saradush. Posoka lała się strumieniami, w kilku miejscach reszta oddziału dobijała ofiary, które bulgotem, wywołanym krwią w przełyku błagały o łaskę.
_________________________________________________________________________________
Matrim Largo
Człowiek imieniem Matrim szedł główną drogą w stronę placu handlowego. Kilka dni temu odwiedził Riatavin, zachęcony ofertą burmistrza. Oferta dotyczyła fachu, jakim się imał.
"..zrób swoje, kiedy słońce będzie u szczytu nieba.." - kończył się list od burmistrza. Wcześniejszy fragment mówił o wynagrodzeniu i miejscu. Mężczyzna spojrzał na dwa wymienione w liście budynki, o najmiej stromym zadaszeniu. Obskurne budynki miały być elementami pokazu, którymi burmistrz pragnął zainteresować przybywających do jego miasta kupców. Miało się coś dziać. Matrim doszedł do wielkiego placu, gdzie póki co rozstawieni byli tylko miejscowy handlarze. Wyciągnął kotwiczki i linę, obmyślając występ. Tęsknił za podróżą, a może chciał zostawić w dali wspomnienia? Biegające dookoła dzieci wrzeszczały niemiłosiernie, a każdy pisk wydobyty z ich gardeł odbijał się jak pięść na nosie w jego głowie. Ciężko w takim miejscu o koncentrację, ale sowita zapłata zdawała się to wszystko rekompensować. Zabierając sie do przygotowań Matrim usłyszał krzyk.
-Słuchajcie, słuchajcie ! - na ulicach Riatavin rozbrzmiewał głoś obwoływacza. -najnowsze wieści, karawana kupiecka rozbita w pył przez nieznanych sprawców, niewielu przeżyło. Towar został nietknięty, wszystko na pastwę hien.
- Cóż to za brednie? - syknął jeden z przechodniów, szybko dostając odpowiedź -Zauważyłeś, żebym wyczekiwał czyichś opinii psi synu? - odrzekł obwoływacz. -Ogłaszam to, czego dowiedziałem się od świadków zajścia, więc wara!. - dokończył.
Słuchajcie, słuchajcie! BURMISTRZ MIASTA POSZUKUJE NAJEM... - tym razem nie dokończył. Ktoś przez okno budynku pod którym stał wylał z wiadra odchody, prosto na ulicę i... na zaciekle krzyczącego obwoływacza. -Psie syny.. - powiedział zrezygnowany. -Rzucam tę robotę. - dodał po chwili.
----------------------------------------------
Tanis & Tira
Silverymoon ogłupiało spokojem. Jednym słowem, nuda wdzierała się wszędzie drzwiami i oknami. SEN.. Głęboki sen ogarnął elfa, wsysając go w otchłań swojej wielkości. Krew, pot, odgłosy walki. Słyszał to bardzo realistycznie, widział jak swoimi oczyma, czuł jak wilk czuje nadchodzącą zdobycz. Ludzie, elfy i wrogo nastawione orki, duża grupa, z obleśnym i potężnym kapitanem na czele. Daleko.. gdzieś na południe. Daleko, daleko... Tupot konia za oknem obudził elfa.
Sen rozwiał się ostatecznie zaraz po tym jak Tanis usłyszał skrzypnięcie drzwi. Widok siostry lekko ukoił koszmar, jaki go nawiedził. Obdarował ją uśmiechem. Szykował się w daleką podróż, czekał na ostatnie informacje. Nie chciał zabierać swojej siostry. Tira - elfka o kasztanowych włosach ze wplecionymi w nie niebieskimi paciorkami patrzyła na niego zawadiacko. Obie ręce trzymała z tyłu i liczyła na pytanie odnośnie tego, co kryje za plecami. Widząc brak chęci i zainteresowania nie kryła dłużej niespodzianki i pokazała bratu kawałek pergaminu.
-Twój przyjaciel zostawił to na oknie. - rzuciła i zaciekawiona przysiadła się do niego chcąc zbadać zawartą na papierze treść.
Notka była krótka, Tanis poznał jednak bez problemu pismo swojego przyjaciela. Ukośnym stylem nabazgrał: "Odpowiedz znajduje się na wzgórzu, wzgórzu, które zamieszkują zagubione dusze". Dziwnym wydało się elfowi to, że jego przyjaciel sam nie wręczył mu tej wiadomości, ale pewnie nie skory był do budzenia go ze snu i zostawił notkę na widoku. Wzgórze Zagubionych Dusz - elf znał to miejsce. Obozował nawet dość blisko tego terenu w drodze powrotnej z Eshpurty do Silverymoon, kiedy to kierował się na północ, aby odpocząć w domu od wszelakich przygód.
Tira obserwowała zamyślonego brata. Jednocześnie wydawało się jej, że coś jest nie tak. Była mistrzynią cienia i choć w innym kontekście, miała wrażenie, że nad jego bratem owy cień się roztacza. Odruchowo spojrzała na monetę, zawieszoną na jego szyi. Nigdy wcześniej nie czuła od niej magii, lub nie przywiązywała do tego uwagi. Teraz przedmiot, aż kipiał magią - jak się wydawało elfce - złą.
Tanis wybity z myśli spojrzał teraz na siostrę, posyłając jej ciepłe spojrzenie. Nie chciał jej brać ze sobą, ale wiedział, że nie będzie miał wyjścia, a wszelkie próby wpojenia tego siostrze, źle.. ba, bardzo źle się skończą.
-----------------------------------------------------------
Saerid
Młody, niespełna 30 letni pół-elf szedł w stronę placu handlowego. Niedaleko placu, jeden z domów zamieszkiwał Teev, zamożny płatnerz. Jak się okazało, bardzo potrzebuje pomocy, a w zasadzie nie on sam, a jego najmłodszy syn. Saerid odpowiedział na prośbę człowieka i udał się do jego domu z pomocą. Znany był dzięki swoim umiejętnościom leczniczym. Gdy nie pomagały zioła, znajdywał inny sposób na pozbycie się choroby. Po drodze klepnął się w bok, tobołek z ziołami i flakonami zawierającymi różne eliksiry był na swoim miejscu. Mijał kolejne kupieckie stragany, patrzył jak handlarze zmagają się z wybredną klientelą. Gwar podniosły na placu dotyczył cen, jakości towarów, a także jego pochodzenia. Mimowolnie usłyszał kłótnię pomiędzy handlującym orężem krasnoludem, a mieszkańcem Riatavin.
-Panie, bodaj bym zdechł, tfu. - mówił coraz ostrzejszym głosem krasnolud, spluwając co chwilę gęstą wydzieliną. -Jeżeli ten miecz, nie jest wyważony, to przykro mi bardzo, kup pan se pewniejsze ręce.
Mężczyzna wyraźnie zniesmaczony żartem odsapnął do krępego krasnoluda.
-Dla mie to a jużci takowe gówno, a nie wyważona broń. - dla chęci utwierdzenia racji także chciał splunąć, niestety próba ta nie powiodła się i po chwili rękawem ścierał ślinę ze swojej narzuty.-Jeno gówno, nic więcej - dorzucił.
-Dyć tak powiedział ojciec do twojej matki, kiedy cię z łona poczęła gburze! - zaryczał krasnolud, wymachując rękami w stronę kupującego.
Saerid przeszedł obok tego obojętnie, nie chciał być świadkiem tego, co nastanie potem. Konflikt z prawem miał za sobą. Żył w zgodzie ze wszystkimi, a co najważniejsze ze samym sobą. Będąc blisko domu Teeva zauważył mężczyznę, zarzucającego kotwiczkę na jeden z budynków. Zauważył, że burmistrz chce zaserwować rozrywkę kupcom przyjezdnym z Saradush. Po drugiej stronie zabudowań stał obwoływacz, Saerid przystał na chwilę, aby go posłuchać.
-----------------------------------------------------------
Lua
Zza niewielkiego straganiku ludziom przechadzającym się po placu handlowym przyglądała się Lua. Goblin, a raczej goblinka była nad wyraz wysoka, jeżeli pod uwagę brać jej rasę. Pod stolikiem zaścielonym brudną szmatką chowała dwa buty, niesparowane kompletnie, które zawsze rzucały się w oczy z racji odmiennych kolorów. Na stoliku rozłożone były różne przedmioty. Niektóre pożądane i przydatne, inne mniej. Niektóre całkiem legalne (jak jej własny wyrób - rzeźby), inne mniej. Lua pomimo swojego odwiecznego humoru cierpiała tego dnia. Mieszek złota, jaki podkradła pijanemu mężczyźnie zeszłej nocy skusił ją, aby zabawić się trochę. Choć raz z myślą "kto zabroni biednemu żyć bogato" piła najlepsze trunki, jakie serwowano w gospodzie. Goblinka była ogólnie lubiana, a przede wszystkim znana w Riatavin. Wielu ludzi i nieludzi także zaopatrywało się u niej w najzmyślniejsze przedmioty, nie dopytując ich pochodzenia. Znikała na długie dni w znanym tylko dla siebie celu, ale zawsze powracała. Ludzie nie kłopotali sobie głowi jej zniknięciami, niektórzy znali historię jej wioski, wciąż miała brata, więc prawdopodobnie znikała, aby odwiedzić dom. Prawdopodobnie. Nikt jednak jej niczego nie udowodnił, choć byli tacy, którzy posądzali ją o najróżniejsze zbrodnie, jednak z braku dowodów nie poniosła kary, jedynie przyjęła parę obelg w swoja stronę w stylu: "Te, panienko... oj przepraszam, myślałem, że to człowiek", tudzież "A cóż to za kreatura, patrzcie ludzie, tego to świat nie widział... Ej! Stworze, za przestępstwa cię końmi rozciągali?"
Mimo tego, wiodła dostatnie życie, nawet teraz. Handel szedł jak szedł, na żywność starczyło. Zawsze można było się pośmiać, a choćby z tego krasnoluda, handlującego tuż obok niej i użerającego się z nieobeznanym w broniach klientem. Coś jednak pchało ją do przodu, mówiło, żeby wyrwać się z tego miasta i porzucić handel bzdetami, zająć się czymś na większą skalę i ruszyć gdzieś przed siebie. Niedaleko za rogiem wsłuchiwała się w głoś obwoływacza, krzyczącego coś o rozbitej karawanie, a następnie tylko końcówkę zdania.. "NAJEM..". O co mogło chodzić? Nadstawiła uszy, ale jedyne co później słyszała to bulgot i przekleństwa.
______________________________________________________
-To musi gdzieś tu być! Szukajcie tępe psy! - mag przybywszy na pobojowisko kopał zwłoki spoglądając na szyje, jakby szukał czegoś konkretnego. - Szukajcie do skutku! - wrzeszczał.
Olbrzymi kapitan orków wykręcił pysk w grymasie niezadowolenia, grubym basem zacharczał. -Tego tu nie ma szefie. - rozejrzał się po miejscu zbrodni. -Na pewno nie ma.
-Czy ja Ci płacę za myślenie? Słucham, CZY JA CI PŁACĘ ZA MYŚLENIE?
-Nie szefie. - odparł ork wściekle wykręcając twarz.-Mimo wszystko wydaje mi się, że tego tu nie ma. - trzymał się uparcie swojej wersji dowódca orków.
-Czuję to, czuję, ale masz rację, oddala się. - mag podniósł ręce do góry po cichu inkantując zaklęcie.
-Zachód, w tym kierunku się posuwa, naprzód! - krzyknął, a jego podwładny wydał rozkaz reszcie orków plądrujących obóz, aby ruszyli w nakazanym kierunku. Niedługo po tym dwóch rosłych, jak przystało na tę rasę orków przywlokło kupca. Gruby handlarz zmęczony morderczym biegiem i niesamowicie spocony został przez nich rzucony do stóp maga. Mag spojrzał od razu na szyję człowieka. Był tam. Był. Medalion, a może moneta? Wszystko jedno poszukiwał tego przedmiotu przez taki szmat czasu. Swą pomarszczoną dłonią sięgnął do ozdoby. Kupiec jednak nie chciał dać za wygraną i ugryzł go w rękę z całej siły, zostawiając po sobie ślad zębów. Mag odskoczył i dał znak głową dla swojego kapitana. Obusieczny miecz zatopił się w czaszce nieszczęśnika z wielką łatwością. Kupiec opadł na ziemię martwy.
-Świetnie.. - szepnął mag, obracając w dłoni medalion zerwany z szyi ofiary. -..potrzebuje już tylko jednego elementu. Gestem nakazał swoim podwładnym ciszę i znów inkantował zaklęcie.
-Północ. - powiedział bardziej do siebie niż do swojego kapitana. -Musimy udać się na północ.
Około trzydziestu orków na czele ze swoim kapitanem ruszyło w stronę lasów Tethyru. Poddenerwowany mag szedł z tyłu za całą kolumną. Spod kaptura nie było widać potu skraplającego się na jego skroni. Zmęczenie? A może upływający czas? Czas był jego wrogiem, czas go poganiał. Musiał zdobyć drugi medalion.
______________________________________________________
jeżeli coś nie jest wiadomo, dopytywać się, nawet o takie bzdety "co powinienem teraz zrobić" w momencie, gdy mój post wyda się Wam niezrozumiały, powodzenia