Wojna zabija...

ODPOWIEDZ

I co?

1- u re dead
2
67%
2- hyhy, ale shit
1
33%
3- postaraj się Tawerniaku
0
Brak głosów
4- jeszcze troszkę...
0
Brak głosów
5- może coś z ciebie wyrośnie
0
Brak głosów
6- Robert Jordan ucałuje twoj stopy (fuj)
0
Brak głosów
 
Liczba głosów: 3
Ardel
Kok
Kok
Posty: 1015
Rejestracja: sobota, 13 stycznia 2007, 20:32
Numer GG: 8570942
Lokalizacja: Shadar Logoth

Wojna zabija...

Post autor: Ardel »

Jeśli ktoś lubi troszkę brutalności to jest to dla niego. Tak wiem dialogi pisze się inaczej, ale nie miałem czasu aby to zmienić. A teraz poczytajcie.

Wojna zabija Dusze wojowników


Magowie nie chcieli przyłączyć się do naszej bitwy. Po stronie przeciwnika był tylko jeden, ale trafiony włócznią z balisty, nie przeszkadzał nam za bardzo. Może to i dobrze, że magia nie ma wpływu na tę walkę, bo trzeba byłoby wykazać się szczęściem, a nie umiejętnościami.

Podniosłem łuk wraz z resztą oddziału, naciągnąłem cięciwę kochanego Krwawnika, wycelowałem w szarżujący na nas mały oddział ciężkiej kawalerii. Nasz dowódca opuścił dłoń. W jednym momencie dziewięćdziesiąt dziewięć strzał opuściło swoich właścicieli. Lecąc wyglądały jak stado kruków pędzących ku padlinie. Groty odbijały się od ciężkich zbroi, drzewce łamały się z trzaskiem. Po tej salwie, w której każda strzała dosięgła celu, mniej więcej jedna trzecia oddziału straciła wierzchowce lub zginęła. Martwi żołnierze leżeli w błocie i własnej krwi. Konie z przerażającym kwikiem padały, a z ich pysków tryskała ślina i krew.
Kilku jeźdźców chciało zawrócić i uciec z pola bitwy, ale powstrzymał ich chorąży, który miał strzałę w udzie. Na jego twarzy widziałem ból i determinację, uważałem, że był to człowiek silnej woli – niebezpieczny dla naszych szeregów.
-Fringo! Twoja kolej! – krzyknął dowódca
Przymierzyłem dokładniej i puściłem cięciwę Krwawnika. Doskonale upierzona, czarna strzała pomknęła prosto do celu.
Chorąży spadł z konia. Z jego oka wystawała ostatnia, setna strzała. Na ten widok kolejna trzecia część oddziału konnych zawróciła i zaczęła uciekać. Bardzo mnie to ucieszyło. Zostało ostatnich dwudziestu kawalerzystów i na dodatek byli niepewni i bez dowódcy!
Niestety to był koniec naszych strzał. Dowódca rozkazał wyciągnąć broń białą. Byłem w oddziale łuczników, ale wyszkolonych też dobrze w walce w zwarciu. Niestety każdy walczył inną bronią. Dookoła mnie zaczęły pojawiać się piki, topory, miecze i buzdygany. Groty włóczni lśniły w słońcu jak ostatnie promienie nadziei. Kamil nasz przywódca wyciągnął, z ogromnej pochwy na plecach, olbrzymi miecz dwuręczny. Błyszczał zielenią i błękitem, które zwiastowały śmierć wrogów. Magia zaklęta w metalu przyciągała wzrok przeciwnika hipnotyzując go. Dowódca wyglądał jak bardzo piękna śmierć.
Wyciągnąłem z pochew dwa sejmitary. Jeden zdobył imię Szyjnik, gdy kiedyś ściągnął głowę olbrzyma z jego grubej szyi, a drugi nazwałem Pijak, bo po jego trafionym ciosie jest zawsze cały umoczony we krwi, no najczęściej krwi, przeciwnika. Szyjnik wylądował w prawej, a Pijak lewej ręce. Krwawnik i kołczan zostały schowane w pobliskich krzakach.
Żołnierze z pikami stworzyli pierwszy szereg. Mieli oni zrzucić jazdę z koni. Reszta oddziału stała z tyłu, by zabić tych, którzy przejadą przez pierwszą przeszkodę. Czekałem z niecierpliwością na tuman zbliżającego się kurzu.
Konnica ustawiła się w klin. Jeden, dwóch, trzech, siedmiu i w ostatnim szeregu też siedmiu. Wjechali na pierwszą linię oporu.
Dwóch konnych zbliżało się do mnie z dwóch stron. Na szczęście jeden zaatakował wcześniej. Szyjnik wyskoczył w jego stronę i odtrącił ciężką szablę. Ułamek sekundy później rzuciłem się między nogi konia. Zrobiłem przewrót przez prawy bark wraz z wyciągniętym w górę lewym sejmitarem. Pijak napił się gorącej krwi konia. Czarny ogier zarżał i nogi się pod nim ugięły. Jego pan próbował zeskoczyć z siodła, ale zapatrzył się nagle w niebiesko-zielony przedmiot. Jego krew opryskała twarz drugiego jeźdźca. Ten właśnie na mnie skoczył, ale drogę lotu zablokowała wbita w ziemię yari. Konny wyleciał z siodła prosto w moje objęcia. Po sekundzie moje sejmitary znalazły tętnicę na jego szyi.
Rozejrzałem się. Zostało nas siedemdziesięciu dziewięciu, Kamil i ja. Wszyscy wrogowie leżeli w kałużach krwi własnej i ich koni. Pole walki wyglądało okropnie. Włócznia wbita w pierś konia wychodząca grzbietem. Człowiek z dwoma strzałami, jeszcze z naszej salwy, w piersi, z głową rozpłataną toporem. Łucznik z głową zmiażdżoną przez końskie kopyta.
Pomagałem naszym opatrzyć rany. Ja sam miałem zaledwie muśnięty kopytem policzek i obite żebra, ale niektórzy strzelcy mieli naprawdę nieprzyjemne obrażenia. Kamil stracił mały palec lewej ręki i oberwał lancę w biodro. Kilku żołnierzy było stratowanych i pociętych szablami. Nim opatrzyliśmy rany, zostało nas tylko sześćdziesięciu dwóch.

Sprawdziłem swoją szyję. Naszyjnik wciąż tam wisiał. Bardzo dobrze. Pozbierałem z pola walki swoje nie zniszczone strzały i kilka, które wydały mi się dobre. Te zaś zafarbowałem na mój kolor – czarny. Krwawnik spokojnie wisiał mi na ramieniu – teraz mogłem go użyć, bo miałem co nałożyć na cięciwę. Kołczan kołysał się przy biodrze, a sejmitary leżały w pochwach na udach. Pomogłem Aresowi poszukać dobrego hełmu i nagolenników i zacząłem wracać na kolację do obozu.
-Uciekali jak zbite psy! – usłyszałem od strony łuczników – Myślę: „Jesteśmy zgubieni!” Aż strach było patrzeć na te pyski czterdziestu ogierów bojowych pędzących w naszą stronę. A tu nagle pojawia się mały czarny punkt i co?! Strzała Fringa trafiła ich parchatego chorążego prosto w oko! – miło się poczułem słysząc jak inni tak dobrze o mnie mówią, ale byłem smutny. Zawsze jestem, gdy nie walczę, bo...

...po pobycie w zniszczonym mieście, w lesie Mrocznych Elfów, w kopalni Czerwonych Krasnoludów i grocie Jaszczuroludzi, nieszczęścia przytrafiały się nie mnie, ale mojemu otoczeniu. W mieście zginęła piękna dziewczyna – to po niej mam medalion, którego nie zdejmę do końca swoich dni; w lesie Drowy zabiły na moich oczach bezbronnego Hobbita, który był mi drogim przyjacielem; w kopalni byłem wraz z wyprawą Krasnoludów po mithrill, ale napadła na nas grupa Czerwoludów i zabiła wszystkich, a mnie pojmała; najgorsi byli bękarci jaszczurów, szaleni wyznawcy jakiegoś boga śmierci – byłem przywiązany do słupa i musiałem patrzeć jak pożerają dzieci mojego druha Elfa, a jego samego obdzierają ze skóry. Z każdej z tych sytuacji wyszedłem żywy, ale moi przyjaciele byli martwi. Dlatego jestem smutny.

Wszedłem w krąg światła, powitany krzykami zwycięstwa. Zapachniało koniną pieczoną nad wysokim ogniem. Płomienie odbijały się na lekkich pancerzach moich druhów. Na ławie stał Kamil i wygłaszał mowę na temat strat.
-... nas pięćdziesięciu pięciu. Zginęła prawie połowa oddziału, ale jeśli brać pod uwagę bitwę na całej linii, to wygląda to dobrze. – moje myśli uspokoiły się, gdy słuchałem cichego głosu dowódcy. Miał on spokojny wyraz twarzy, ale jego palce odgrywały swój zwykły, no niezwykły bo miał jeden mniej, taniec, gdy był nerwowy. Właśnie mnie zauważył – Witaj z powrotem wśród nas Fringo. – powiedział do mnie Uśmiechnąłem się i skinąłem głową, by mówił dalej i nie zwracał na mnie uwagi i wziąłem talerz zupy z końskiego mięsa – Naszych jest dwa razy więcej niż żołnierzy wroga! Tyle, że oni mają dużo lepszą pozycję obronną niż my. Nie wygonimy ich stamtąd, choćbyśmy mieli i cztery razy większą armię. A z tego co mi wiadomo, oni się stamtąd nie ruszą. Trzeba więc pozbawić ich tego co ich tam trzyma. Dlatego generał Grave kazał sformować dziesięcioosobowy, nie ukrywajmy, oddział straceńców. – światło zabłysnęło mi w głowie. W końcu miałem szansę zginąć. Przełknąłem fragment mięsa i powiedziałem:
-Ja pójdę. Z chęcią poświęcę się dla wspólnej sprawy.
-Ależ ja jeszcze nawet nie dokończyłem! – zaśmiał się ponuro Kamil. Zauważyłem smutek na jego twarzy, ale i zrozumienie; znał moją przeszłość – Ale dobrze. Zostaniesz dowódcą grupki. Wybierz dziewięciu ludzi. Fringo, waszym zadaniem będzie przejście na tyły obozu wroga – słuchałem tego z niewzruszonym wyrazem twarzy, jedząc zupę jak gdyby nigdy nic, która kojarzyła mi się z jednym z terminów myśliwskich – ostatnim posiłkiem – i zabicie jak największej liczby oficerów i przede wszystkim zlikwidowanie generała. Jeszcze jedno: wasza szansa na przeżycie jest naprawdę mała. Więc zastanów się dobrze Fringo czy naprawdę tego chcesz. – wiedział, że pójdę. Nie zmartwiły mnie jego ostatnie słowa – poszedłem na tę wojnę, bo oczekiwałem śmierci.
Wytarłem talerz pajdą chleba, pomyślałem chwilę nad sytuacją i cicho powiedziałem:
-Wybieram Aresa, Geralta, Cahir’a, Andrzeja, Cattie, Fendera, Angie, Lanfear i Leaf’a. Jeśli ktoś nie chce iść, niech powie od razu. Nie chcę mieć na sumieniu kolejnych osób. – ostatnie słowa wypowiedziałem szeptem. Wybrałem najlepszych tropicieli i łowców jakich znałem. W końcu wychodzi na to, że będziemy polować. Miałem nadzieję, że przynajmniej kobiety przeżyją.
-Jestem z tobą, Fringo. – usłyszałem równocześnie wypowiedziane z dziewięciu ust słowa. Nie spodziewałem się niczego innego.
-A więc chodźcie ze mną. Musimy przedyskutować misję i się dobrze wyspać. – ich twarze, tak jak moja, nie wyrażały żadnych emocji – Weźcie sobie jeszcze po misce gulaszu i gorący chleb. To nasz ostatni ciepły posiłek w kilka najbliższych dni. – prawie na pewno ostatni do końca naszego życia – dokończyłem w myślach.
Patrzyłem niewidzącym wzrokiem jak podchodzą do kotła i po kolei wlewają do drewnianych misek po dwie chochle gulaszu. Potem każdy z nich wziął po pół bochenka chleba z tacy nad ogniem. Patrzyłem jak Lanfear zbliża się do mnie z talerzem i pieczywem i wręcza mi je do moich rąk. Przyjąłem je nieświadomie i nawet nie spróbowałem, rozmyślając nad ostatnim fragmentem mojego życia.

Geralt spotkał mnie ostrzącego Szyjnik. Właśnie usuwałem bardzo paskudną rysę na jego klindze. Szyjnik był z adamantum – bardzo wytrzymałego metalu, ale każdy metal da się zarysować, nawet mithrill.
-Fringo, czekamy na ciebie. Za godzinę mamy wyruszyć, a ty chyba jeszcze nie spałeś. Kamil prosi byś sprawdził nasze wyposażenie. – schowałem sejmitar do pochwy i zacząłem czyścić łuk.
-Zaraz przyjdę. – odpowiedziałem cicho i spokojnie – Muszę skończyć z moim ekwipunkiem, zanim zacznę z waszym.
Z łukiem poszło szybciej. Przetarłem go jeszcze szmatką i natłuściłem cięciwę Krwawnika. Przewiesiłem go przez plecy.
-Chodź Geralcie. Zaprowadź mnie do nich. – wstałem i ruszyłem za truchtającym łowcą.
-Czy każdy ma łuk lub kuszę? – spytałem, znając odpowiedź, ale należało im się moje zainteresowanie. Przynajmniej tyle mogłem im dać.
-Tak! – piękny, idealny chór głosów. Zastanawiałem się czy nie ćwiczyli tego przypadkiem w nocy.
-Macie zapasy na przynajmniej cztery dni? – kolejne pytanie retoryczne z mojej strony.
-Tak! – musieli to ćwiczyć. Nie ma tak równych głosów w innych miejscach niż chór.
-Pokażcie mi swoją broń.
Podszedłem do Cahir’a. Był świetnym kusznikiem, ale jedyne czym potrafił walczyć, prócz kuszy był ciężki morgensztern. Pokazał mi go, a ja przytaknąłem.
Następny stał Andrzej. Ten zaprezentował swoją średniej długości szablę i długi zakrzywiony sztylet. Przytaknąłem.
Lanfear pokazała mi komplet mithrillowych sztyletów i runę lodowej strzały. Przytaknąłem
Ares i jego piękna włócznia z magicznej stali. Czarna. Przytaknąłem.
Cattie, jaj doskonały miecz półtora-ręczny. W rękawach noże do rzucania. Przytaknąłem.
Angie miała lekki topór z magicznym ostrzem. Przytaknąłem.
Fender z jego długim mieczem był naprawdę groźnym przeciwnikiem. Przytaknąłem.
Leaf pokazał mi cały komplet shurikenów, noży do rzucania, sztyletów, trucizn, strzałek i swojego słynnego Zabójcę – wiecznie zatruty krótki miecz. Przytaknąłem.
Geralt pokazał piękny miecz półtoraręczny i dwa magiczne, czarne klejnoty do tworzenia kuli ciemności. Przytaknąłem.
Wszyscy byli najwyraźniej zadowoleni. Wyruszyliśmy.

Wszyscy poruszaliśmy się cicho i niewidocznie jak cienie. Prowadziłem grupę. Byliśmy już za głównymi siłami wroga i krążyliśmy wśród małych obozowisk poszczególnych oddziałów. Las był ciemny, tak że gdybyśmy stanęli bez ruchu nie byłoby nas widać z trzech kroków. Buty mieliśmy mokre od mchów i błota.
-Stójcie! – szepnąłem do towarzyszy, gdy dostrzegłem ruch przed nami. Mój mały oddział położył się bezszelestnie.
Pokazałem w umówionym języku dłoni, by przygotowali się na ewentualny atak i czekali na mnie. Ruszyłem w stronę zauważonego ruchu.
Przekradałem się od drzewa do drzewa, aż zobaczyłem żołnierza, który właśnie użyźniał glebę. Zakradłem się cicho za krzak za nim. Odczekałem chwilę, aż zaczął wciągać spodnie i wtedy zakryłem mu dłonią usta, a drugą przyłożyłem mu nóż do gardła. Wiedział co oznacza ostrze przy szyi, więc był posłuszny. Zaprowadziłem go do moich przyjaciół.
Po dłuższym czasie cichych tortur żołnierz upadł trafiony pięścią w szczękę.
-Gdzie jest twój generał? – syknął Andrzej – Mów albo...
-Obetnę ci jaja. – dokończyła Cattie, przerywając Andrzejowi. Uśmiechnąłem się. Nie wiedziałem, że jest taka bezpośrednia w relacjach damsko męskich. Aż żal było mi przesłuchiwanego. Nie lubię torturować ludzi, a już na pewno nie w taki sposób.
-Nie powiem wam nic co zaszkodzi mojemu panu! – chciał krzyknąć żołnierz, ale szmata w ustach stłumiła jego głos do cichego szeptu, słyszanego tylko przez członków mojej grupy.
-Andrzej, zdejmij mu spodnie. – rozkazała spokojnie Cattie.
-To nie będzie dobry widok dla kobiecych oczu. – zaśmiał się ponuro, ściągając spodnie pechowemu żołnierzowi. Cattie złowieszczo polizała ostrze noża i zbliżyła do jego genitaliów.
-Nie boję się ciebie. – tu chciał napluć jej w twarz, ale nie udało mu się tego zrobić przez szmatę. Zauważyłem, że napór noża zwiększył się odrobinę – Dobrze! Będę mówił! – krzyknął zbyt cicho więzień – Generał siedzi w środku obozu piechurów na południowy-zachód stąd.
Ciąłem Szyjnikiem w gardło pechowca. Chwilę potem wytarłem ostrze w jego koszulę. Schowałem sejmitar do pochwy.
-Idziemy na północny-wschód stąd. – powiedziałem do swoich towarzyszy. Jeden zero dla nas – Ale najpierw odwiedzimy dowódcę tego. – wskazałem palcem na trupa – Zakopcie go. – poleciłem.
Obmyłem ciało i zamknąłem mu oczy. Do dołu złożyłem cały jego ekwipunek, w którym znalazłem też amulet z symbolem Sindry. Zrobiło mi się żal, że zabiłem wyznawcę tak potężnej bogini, którą wysoko ceniłem, ale nie mogłem nic prócz wlania martwemu Człowiekowi wody do ust. Leaf ułożył go w grobie i zakopał. W ziemi wyryłem symbol Sindry.
Gdy wybierałem z Leafem truciznę, Lanfeear i Geralt pilnowali naszego małego obozu. Nie mieliśmy oczywiście ognia, ale wziąłem ze sobą kamień ciepła, jako że temperatury zamrażały rankiem kałuże. Leaf pokazał mi truciznę paraliżującą, która zabijała po dwóch minutach i jest niewykrywalna. Zerwałem kilka kolców z pobliskiego krzaka malin i wbiłem je do kulki z gliny. Skrytobójca polał ją trucizną i włożył pocisk do dmuchawki.
-Idź i zabij go. Nie daj się wykryć. Niech cię Noomenon błogosławi. – dokończyłem na pożegnanie.
-Piękność w Czerni z tobą. – odpowiedział mi. Machnął nam ręką na pożegnanie i odszedł w mrok nocy.
Patrzyłem za nim, zastanawiając się czy wróci, aż zniknął mi z pola widzenia. Podeszła do mnie Angie.
-Czemu jesteś taki smutny? – zapytała – Dlatego, że ty możesz zginąć, czy dlatego, że my możemy umrzeć? A może masz jakiś inny powód? – nigdy nie wtajemniczałem jej w ten temat i nadal nie miałem na to chęci. Odpowiedziałem więc tak by pominąć temat, ale żeby też nie skłamać:
-Myślę nad tym czy Leaf wróci. – zauważyła, że było to odesłanie, więc wstała powoli i odeszła do Cahir’a.
Mój oddział spał, ja pełniłem rolę strażnika. Przyglądałem się właśnie sowie na drzewie, miała wielkie żółte oczy i postrzępione pióra, jakby stoczyła jakąś walkę, i obserwowałem okolicę, gdy truchtem, cicho niczym delikatna bryza, wbiegł Leaf. Skinąłem mu głową, a on odpowiedział mi tym samym gestem.
-Dowódca oddziału kuszników nie żyje. Będzie wyglądało to na atak serca. – Leaf zawsze mnie zadziwiał swoimi umiejętnościami. Cokolwiek by nie zrobił zawsze było to doskonałe; nawet jak przegrał robił to w wielkim stylu – Dowodził dwustu pięćdziesięcioma żołnierzami. Musiałem zabić jednego strażnika – jego ciało zakopałem. – mówił głosem całkowicie wypranym z emocji. Brzmiało to tak jakby był kowalem i mówił mistrzowi ile zużył żelaza, by wykonać ostrze. Nie lubię osób traktujących morderstwo, jako coś normalnego.
-Dzięki. – odpowiedziałem i powoli i delikatnie zacząłem budzić tropicieli i łowców. Trzeba to robić w ten sposób, bo mogłoby to się skończyć na tym, że miałbym wbity sztylet między żebra lub śpiący krzyknąłby i zdradził przypadkiem naszą pozycję.
-Idziemy dalej. – szepnąłem do przyjaciół. Ruszyliśmy w dalszą drogę.

-Jesteśmy obok oddziału lekkiej kawalerii. – poinformowała mnie Lanfear – Co z dowódcą? – spytała.
-Zabić, – odpowiedziałem smutno – a koniom dorzucić trucizny do paszy. – byłem naprawdę załamany, że musiałem dać taki rozkaz. Nie lubię krzywdzić zwierząt.
Lanfear ruszyła bez słowa.

Kilku oficerów, strażników i zwierząt potem zbliżyłem się do ogromnego obozowiska. Podkradłem się pod niską kępę brzózek i dałem znak Andrzejowi, by zajął miejsce przy mnie. Leaf’owi kazałem przygotować punkt do obrony w zagajniku, Catti robiła zwiad, a Fender, Geralt, Angie, Cahir i Ares pomagali skrytobójcy. Lanfear sprawdzała okolicę przede mną i Andrzejem. Teraz akcja musiała być doskonała, bo wrogie wojsko wzmocniło ostatnio swoją ostrożność. Czterech martwych oficerów, jeden zaginiony, dwóch zabitych przez zwierzęta strażników, pięciu zaginionych, chore konie w jednym całym oddziale jednak coś znaczą. Generał był naprawdę dobrze strzeżony.
Lanfear pokazała mi dłońmi, że przed nami jest dwóch strażników, ale nie przykładają się do zajęcia. Zauważyłem, że co pięć minut, po kolei z różnych stanowisk dobiegają okrzyki, że wszystko w porządku. Czyli na zabicie generała miałem niecałe pięć minut.
Kazałem Andrzejowi zajść jednego żołnierza, a ja zacząłem skradać się do drugiego. Był ode mnie w odległości mniej więcej dwudziestu metrów. Nie było to daleko, ale była to otwarta przestrzeń bez wyraźnych miejsc do ukrycia się. Kucnąłem za jakimś krzakiem, ale nie przyglądałem mu się, bo byłem zajęty szukaniem nowej kryjówki. Ujrzałem wgłębienie, w którym opierał się cień. Odczekałem aż strażnik obróci się do swojego partnera i szybko przeczołgałem się przez wyschniętą trawę, szukając wzrokiem w tym samym czasie nowej kryjówki. Przez chwilę szukałem oczyma Andrzeja, ale zrezygnowałem. Był równie dobrym tropicielem jak ja. Poczekałem, aż jeden ze strażników rzuci kośćmi. Usłyszałem stukot kamieni o blat. Gwałtownie rzuciłem się do przodu, za krzesło żołnierza. Zauważyłem mignięcie ruchu po drugiej stronie. To Andrzej zrobił to samo. Schowałem się za plecami pechowca i czekałem.
Człowiek przede mną krzyknął, że wszystko w porządku. Ale nie było. To były jego ostatnie słowa. Po drugiej stronie Andrzej Przejechał ostrym jak brzytwa sztyletem po gardle swojej ofiary. Kazałem tropicielowi pilnować drogi powrotu i ruszyłem w noc na spotkanie ze śmiercią.

Przeszedłem nad śpiącym żołnierzem. Drugi obudził się, ale skończył ze sztyletem w mózgu. Przeciąłem płachtę namiotu i przeszedłem przez powstały otwór, żeby nie pokazywać się zbytnio w obozie. Przeszedłem obok pryczy pełnych śpiących ludzi. Mogłem ich pozabijać, ale nie robię tego bez potrzeby. Wyciąłem drugi otwór. Moim oczom ukazał się bogato zdobiony namiot, a obok pięciu strażników. To musiał być namiot generała. Podkradłem się do dwójki, rozmawiających ze sobą i wbiłem im sztylety w gardła. Jeden t pozostałej przy życiu trójki usłyszał bulgot krwi i obrócił się. Włożyłem mu dłoń do ust. Żołnierz chciał krzyknąć, ale moja ręka doskonale mu w tym przeszkodziła. Ugryzł mocno, ale nie zwracałem uwagi na ból. Ciąłem sztyletem w gardło, zostawiając w nim głęboką na trzy centymetry ranę. Ostatnia dwójka strażników nic nie zauważyła, tak była pochłonięta na temat panien jaki spotkała ostatnio w wiosce. Kątem oka dostrzegłem idącego w moją stronę żołnierza. Właśnie mnie zauważył. Już chciał wzywać pomocy, ale mój sztylet przeleciał dzielącą nas odległość szybciej niż on otworzył usta i wbił się mu między oczy. Poczekałem aż strażnicy przestaną rozmawiać i podciąłem jednemu z nich gardło. Ostatni z nich westchnął, obrócił głowę i powiedział:
-A wtedy ona zd... – i tu skończyła się wypowiedź. Umarł z wyrazem zdziwienia na twarzy.
Minęły cztery minuty.
Wszedłem przez klapę namiotu – wiedziałem, że generał zauważył mój występ ze strażnikami, ale spodziewał się mnie od tyłu namiotu. Jeden rzut załatwił zatrutym sztyletem sprawę. Wyszedłem powoli. Z przodu nadchodził zbrojny. Jego oczy rozszerzyły się na widok rzezi, którą zrobiłem.
-Kto to zrobił? Generał jest bezpieczny? – zapytał mnie i złapał za rękojeść miecza.
-Tak. – skłamałem podchodząc bliżej – Zabójca dobrze zabijał, ale zginął od cięcia mojego ostrza. Generał jest w lekkim szoku i właśnie idę po lekarza.
-To dobrze. – odpowiedział i spojrzał na czubek sztyletu wystającego mu z serca. Popatrzył na mnie i martwy osunął się na ziemię. Zacząłem biec.

Dobiegłem do końca obozu, gdy zaczęły się krzyki „W porządku!”. Za chwilę miały dojść do stanowiska, gdzie czekał Andrzej. Gdy zauważył, że biegnę, zrobił dokładnie to samo.
Gdy byliśmy w połowie drogi do naszego obozu, za nami zauważyli brak jednego ze stanowisk strażniczych. Lanfear pobiegła za nami. Dobiegliśmy do punktu naszej obrony, w czasie gdy zabrzmiały pierwsze odgłosy pogoni – czyste dźwięki rogów i trąbek oraz ujadanie psów. Leaf zauważył nas od razu i zwinął obóz wraz z Cattie. Geralt pospiesznie pokazał mi drogę prowadzącą na około obozu wroga. Po minucie wybiegliśmy.

Jeden z goniących nas psów oberwał od Angie strzałą w korpus a drugi został przecięty na pół przez Fendera. Widok był okropny.

Jeden żołnierz z pogoni wyłonił się zza drzew. Bełt Cattie trafił go w oko.

Biegliśmy już godzinę, a odgłosy pogoni nie ucichły. Musiałem ich nieźle wkurzyć. Naszą jedyną szansą była ucieczka do obozu naszych głównych sił.

Na polankę za nami wyjechała lekka jazda. Zabiłem osobę jadącą na przedzie – gdy spadała z konia trzymała się za czarną strzałę wystającą z serca. Nagle dwóch kolejnych spadło ze swoich wierzchowców. Leaf uśmiechnął się do mnie. Kazałem wszystkim uciekać, a Cahir’owi zostać ze mną wraz z Aresem. Lanfear puściła na pożegnanie dwie lodowe strzały w stronę koni. Ares wbił swoją włócznię w ziemię. Cahir wystrzelił z kuszy strącając dwójkę konnych jednym strzałem. W moich dłoniach błysnęły sejmitary.
-Chodźcie do mnie! – krzyknąłem – Śmierci przybądź! Beauty in Black! – z tymi słowami rzuciłem się pod nogi konia I podciąłem ścięgna na kolanach. Przetoczyłem się przez bark i podskoczyłem z wyciągniętym przed siebie Szyjnikiem. Łeb konia uderzył mnie w udo, ale mój sejmitar zrzucił przeciwnika na ziemię. Mój umysł zasnuwała powoli czerwona mgiełka zabijania...
Usłyszałem krzyk Cahir’a jakby z bardzo daleka. Instynkty zaczęły powoli opuszczać moje ciało. Stawałem się teraz świadom otaczającej mnie rzeczywistości – mój umysł z powrotem opanował moje ciało. Uchyliłem się przed lancą i uciąłem jej grot. Pobiegłem do przyjaciela, po drodze odbijając cios szabli i tnąc w dłoń ją trzymającą. Poczułem ból w biodrze, ale go zignorowałem. Ujrzałem Cahir’a okrążonego przez czterech konnych. Czarna włócznia strąciła jednego z nich. Drugi uchylił się właśnie przed ciężkim morgenszternem. Schowałem Pijaka do pochwy i złapałem za sztylet. Rzuciłem nim i wbił się w plecy jeźdźca. Zostało dwóch przy kuszniku. Stukot kopyt sprawił, że uklęknąłem i przetoczyłem się na bok. Nogi konia mignęły mi koło głowy. Zdążyłem obciąć jedną w kostce. Usłyszałem krzyk agonii brzmiący znajomym głosem. Uniosłem głowę i zobaczyłem Cahir’a przebitego włócznią. Ryknąłem wściekły. Świat znowu przesłoniła mgła. Czarna. Wściekłości i nienawiści.




„Gdy mój świat przesłania mgła, oznacza to, że moje ciało opanowują instynkty. Zdarza się to najczęściej gdy walczę lub gdy jestem bliski śmierci. Z transu mogą wyrwać mnie trzy rzeczy: śmierć wszystkich wrogów, wołanie moich przyjaciół o pomoc lub, ale nie jestem tego pewien, moja własna śmierć. Opiszę to co pamiętam z jednej walki:
Pamiętam jak strzała rozorała mi przedramię. Odciąłem człowiekowi rękę trzymającą jakąś broń. Pamiętam ból w biodrze. Pamiętam jak kopnąłem jednego człowieka w krocze, podczas gdy drugiemu zmiażdżyłem nos rękojeścią sejmitara. Pamiętam, że byłem otoczony przez pięciu żołnierzy. Potem mój świat całkiem przesłoniła mgła.
Następnym co pamiętam to widok pięciu martwych, pociętych na małe kawałki ludzi...”
Fringo




Pięciu jeźdźców leżało martwych. Byli pocięci moimi ostrzami – jeden bez głowy, drugi bez ręki, trzeci bez twarzy. Z reszty została krwawa miazga. Ares przyglądał mi się ze strachem w oczach.
-Biegnij dalej, idioto! – rozkazałem podpalając ciało Cahir’a – prosił mnie o pogrzeb płomieni, godny dla wyznawców Valandara, boga łowców. Pobiegłem za Aresem, myśląc o przyszłych stratach. Teraz Cahir, a później kto?

Ares zniknął mi z oczu. Biegłem szybko, wiedząc, że moja długa walka zbliżyła do mnie pogoń. Nagle zza drzew wybiegł Leaf i rzucił za nas magiczną bombę tropów. Odbiegliśmy uśmiechnięci.
Bomba tropów podczas wybuchu pomnaża liczbę śladów znajdujących się na teranie rażenia wielokrotnie. Miesza różne zapachy, by zmylić węch zwierząt gończych, a nie tylko wzrok ludzi. Jest trudna do wykonania, a w sklepach bardzo droga. W całym swoim życiu miałem tylko jedną taką.

Po drodze znalazłem wraz z Leaf’em miejsce walki. Leżało tu dużo trupów piechoty ze strzałami w ciałach, pociętych toporem. Pośród nich leżała dumna, martwa Angie. Musieliśmy biec dalej. Kolejna martwa osoba pod moim dowództwem. Ile jeszcze? Kiedy ja?

Po szaleńczej ucieczce pozostałem przy życiu tylko ja, Andrzej, Lanfear i Cattie. Zostało nas tylko czterech z dziesięcioosobowego oddziału! Chciałem zginąć podczas tej misji. Ale, jak zwykle, zamiast mnie zginęła szóstka moich druhów. Cahir zginął broniąc, wraz ze mną i Aresem, tyłu grupy przed konnicą. Angie odeszła broniąc uciekających przyjaciół. Później Fender i Geralt zabici przez kuszników, których z kolei przywitały moje strzały. Ares zginął rzucając się w wir walki, by zyskać czas dla uciekającej Cattie. Na końcu Leaf zginął, gdy złapał w pułapkę goniących. Zabił i zatruł około dziesięciu wrogów zanim poległ. Cattie, Lanfear, Andrzej i ja dobiegliśmy do obozu naszej armii, gdzie goniące nas wojska zostały rozgromione.

Chciałem zginąć. Chciałem jeszcze raz, sam, ruszyć do armii wroga i tam zginąć. Chciałem zapomnieć o śmierci przyjaciół. Zastąpić to własną śmiercią, ale gdy wyruszałem zatrzymała mnie Lanfear. Przyniosła gulasz i chleb. Patrzyła jak je zjadam. Zrobiłem to tylko z grzeczności. Ja również jej się przyglądałem. Wydawała mi się taka piękna w świetle gwiazd. Usiadła obok mnie. Powiedziała tylko trzy sowa:
-Pamiętaj o nich... – te słowa uświadomiły mi, że po co zginęli moi przyjaciele? Żeby mnie ratować! A ja chciałem teraz pójść i zginąć? I uznać ich śmierć za nieważną?
Lanfear zauważyła chyba mój smutek, bo nachyliła się i mnie pocałowała. Odwzajemniłem się. Moje oczy zakryła najpiękniejsza mgiełka w życiu. Delikatna mgiełka miłości.

Wrogie wojsko przegrało po dwóch dniach. Bez generała nie miało dobrej strategii i było przerażone przez naszą dywersję. Żołnierze mieli bardzo niskie morale. Przeżyłem kolejną przygodę, podczas gdy moi przyjaciele zginęli. Ale wiem jedno. Kolejna przygoda, będzie to przygoda z dwójką przyjaciół – Cattie i Andrzejem, którzy są teraz parą, oraz z Lanfear – jej nie opuszczę, tak jak nie zostawię mojego medalionu...
Ardel
Kok
Kok
Posty: 1015
Rejestracja: sobota, 13 stycznia 2007, 20:32
Numer GG: 8570942
Lokalizacja: Shadar Logoth

Post autor: Ardel »

Może ktos to oceni :(
Przez ponad miesiąc ani jednego wpisu...
Phoven
Bosman
Bosman
Posty: 1691
Rejestracja: piątek, 21 lipca 2006, 16:39

Post autor: Phoven »

Chcesz komentarza? Bardzo proszę :twisted:

Jak zwykle sumowanie punktów:

:arrow: Za styl - 1
:arrow: Za fabułę -1
:arrow: Za "klimatycznosć" - 1
:arrow: Za dialogi - 1
:arrow: Za cokolwiek -1
:arrow: Za profanowanie twórczości A. Sapkowskiego - mam ochotę na rękoczyny ale jako żem spokojny - 1

Teraz przeliczamy oceny... LOADING... Już mamy, poczekaj mistrzu <szelest kartki papieru> Nie uwierzysz Ardel, bardzo nam przykro lecz ocena wynosi 1. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia jak to sie stało, przecież to jest świe... <autor tych słów krztusi sie ze śmiechu>

PS. Ja nie lubie być złośliwy* ale to już przekracza jakiekolwiek granice dobrego smaku.

*Nie no, lubie - ale zazwyczaj nie jestem :P
Ardel
Kok
Kok
Posty: 1015
Rejestracja: sobota, 13 stycznia 2007, 20:32
Numer GG: 8570942
Lokalizacja: Shadar Logoth

Post autor: Ardel »

Przynajmniej coś. A Sapkowskiego tam nie zauważyłem... On tam jest?
Phoven
Bosman
Bosman
Posty: 1691
Rejestracja: piątek, 21 lipca 2006, 16:39

Post autor: Phoven »

Chodzi mi o imiona :) Jestem świadom że istnieja realnie imiona Cahir i Geralt, ale żeby razem? I w takim kontekście? ;)
Ardel
Kok
Kok
Posty: 1015
Rejestracja: sobota, 13 stycznia 2007, 20:32
Numer GG: 8570942
Lokalizacja: Shadar Logoth

Post autor: Ardel »

Tak mi wpadły do głowy podczas pisania. Nie myślałem o Wiedzminie. Ale co ja się będę tłumaczył :P
Sarphea
Pomywacz
Posty: 41
Rejestracja: poniedziałek, 5 marca 2007, 17:50
Kontakt:

Post autor: Sarphea »

Ode mnie dwa. Za co? Za to, że się popłakałam. Ze śmiechu. Oto kilka piękniejszych cytatów:
Podniosłem łuk wraz z resztą oddziału
Konie z przerażającym kwikiem padały
Czekałem z niecierpliwością na tuman zbliżającego się kurzu.
Konnica ustawiła się w klin.
Szyjnik wyskoczył w jego stronę i odtrącił ciężką szablę. Ułamek sekundy później rzuciłem się między nogi konia.
Konny wyleciał z siodła prosto w moje objęcia. Po sekundzie moje sejmitary znalazły tętnicę na jego szyi.
oddział straceńców. – światło zabłysnęło mi w głowie.
Cattie, jaj doskonały miecz półtora-ręczny. W rękawach noże do rzucania.
Kilku oficerów, strażników i zwierząt potem zbliżyłem się do ogromnego obozowiska.
Stukot kopyt sprawił, że uklęknąłem i przetoczyłem się na bok.
Byli pocięci moimi ostrzami – jeden bez głowy, drugi bez ręki, trzeci bez twarzy.
I mój ulubiony (nie ma to, jak posłuszny oddział):
-Stójcie! – szepnąłem do towarzyszy, gdy dostrzegłem ruch przed nami. Mój mały oddział położył się bezszelestnie.
Śmieszyły mnie też różnego rodzaju mgiełki(czy bohater jest na coś chory?), co chwilę strzały i bełty wbijające się w oczy lub pomiędzy oczy przeciwników no i wskakiwanie pomiędzy nogi koni. Może i mam dziwne poczucie humoru i może się nie znam, ale mnie to opowiadanie rozbawiło do łez. Jeśli chcesz zmienić reakcję na Twój tekst, to popraw błędy i zlikwiduj "kfiatki". Powodzenia :D .
Gwiazdy by ciemniej było, smutek by stale dreptać, oczy po prostu by kochać, wiara by czasem nie wierzyć...
Ardel
Kok
Kok
Posty: 1015
Rejestracja: sobota, 13 stycznia 2007, 20:32
Numer GG: 8570942
Lokalizacja: Shadar Logoth

Post autor: Ardel »

Dzięki że mi uświadomiłaś konia między nogi. :D Nie zauważyłem tego wcześniej. widocznie jak piszę to się uzewnętrzniam :P
ODPOWIEDZ