[Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

To jest miejsce, w którym przeprowadza się wcześniej umówione sesje.
the_weird_one
Mat
Mat
Posty: 407
Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
Numer GG: 6271014

[Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: the_weird_one »

Wstępnie słów kilka. Normalne zdarzenia piszemy w trzeciej osobie, kursywą dialogi z myślnikami zapisem rodem książkowym. Zaczynamy post od pogrubionego imienia postaci, najlepiej za pierwszym razem dać wszystkie imiona/nazwiska/miana/ksywki/rytualne odzywki. Poza tym jeżeli macie Avathary, to także na początek.
Prawdę rzekłszy rybka mi, jak piszecie, ale ponoć tak się łatwiej czyta i panuje porządek. Więc wprowadzamy bezzasadne zasady, które przestrzegane będą pod groźbami znacznymi.
A więc, bez dalszego zbędnego nawijania, zaczynamy. Oczywiście od klimatycznej wstawki co do czasu... pewnego czasu i pewnego miejsca.

Segment: Obscurus
Sektor: Scarus
System: Annonatori
Planeta: Bevronis |---|[Annonatori Secundus, Annonatori Beta]
Obszar geograficzny: 45. stopień szerokości / 67. stopień długości
Nazwa miasta-ula: Vorthis (od nazwy geograficznej)
Położenie: ekskluzywny nielegalny nocny klub "Nagość", północno-wschodznia część ula, poziomy nadziemne
Czas: 960999M41 (*)
Godzina: 12.14 czasu Terrańskiego/03.21 czasu lokalnego następnego dnia planetarnego po wypadku w Dzielnicy Robotniczej imienia św. Nednalisa Vyrra patrona administracji portowej

Wnętrze wielopoziomowej sali o licznych przejściach, balkonach i miejscach przeznaczonych do tańca jak i odpoczynku dla w większości pijanych lub odurzonych narkotykami gości spowite było nieco mdłym, granatowym światłem, które podkreślać miało walory nielicznych, acz posiadających zmysłowe kształty tancerek. Ogłuszająca elektroniczna muzyka była nieco wygłuszana wyżej, przy balkonach oddzielanych wytłumiającym (także dla zapewnienia prywatności rozmowom), niewidocznym szkłem od głównej części. W danym balkonie, jak każdym innym obowiązkowo znajdowały się cztery elementy: wygodne fotele wraz ze stalowym stołem o kryształowym blacie; panel elektroniczny, przez który można było komfortowo zamawiać alkohole; dźwiękoszczelne drzwi i ściany oraz widok na wejście na wypadek niezapowiedzianych gości. Właśnie on był w danym momencie najważniejszy dla Ady Chriphen, potomkini jednego z wojskowych rodów które przyniosły światło Imperatora tej planecie przed setkami pokoleń, dzięki nim bogatej baronowej i obecnie osobie skupiającej wpływy nielegalnego obrotu informacją i posiadającej duże wpływy w sektorze narkotykowym. Przyszła do "Nagości" czysto by porozmawiać o interesach we względnym komforcie i odpowiednim do tego miejscu, a także by zrobić na rozmówcy wrażenie. Być może później wspólnie się odprężyć w najlepszy na stres sposób. A jednak mimo wpatrywania się w główne drzwi od godziny nie zobaczyła swojego partnera i kochanka. Pojawił się jednak ktoś, kto nie mógł zostać niezauważony, zwrócił tak jej uwagę jak i kilku najbliższych bywalców, choć dzięki harmidrowi i ograniczonej widoczności mógł się poruszać bez zwracania na siebie uwagi. Mógł wydawać się ochroniarzem albo prostackim najemnikiem udającym się na omówienie warunków, jego sylwetka, nie barczysta a niezwykle szczupła jak i wysoka pasowała tylko częściowo, miał jednak na sobie długi, czarny płaszcz i takie ubranie, gdzieniegdzie widać było elementy osobistego pancerza, karwasze, napierśnik. Jednak dla ignorantów mógł pozostać dosyć zwyczajny, przywódczyni sieci informatorów wiedziała jednak lepiej - co częściowo było jej zadaniem. Sylwetka i sposób poruszania się zdradzały część informacji, jednak największą uwagę zwróciła na specyficzny i co ważniejsze, noszony w pomieszczeniu hełm...
Obrazek
Znała go, nie tylko z reputacji ale także osobiście. Zebrała prawą ręką bujne, czarne włosy kontrastujące z jej alabastrową cerą i odgarnęła je za plecy, poprawiając ozdobną, granatową suknię z rozcięciem na udzie. Usiadłą zakładając nogę na nogę myśląc, jaki związek ma zjawienie się tutaj tej konkretnej osoby z jej rozmówcą. Nie patrzyła już na wejście nieco w obawie, iż nowoprzybyły może się udać do niej.
Po kilku minutach pukanie do drzwi rozwiało jej wątpliwości.

- Wejść. - rozkazała łagodnym głosem, ledwie kryjąc zdenerwowanie.
- Drzwi się rozchyliły na boki, gość zaś wszedł nie czekając na jakiekolwiek pozwolenie ochroniarza. Zbyt przerażonego by podjąć próbę przestrzegania.
Mógł mieć nieco ponad dwa metry, w ręku trzymał zupełnie nie pasującą do niego elegancką, skórzaną teczkę. coś co zupełnie do niego nie pasowało. Efekt był niemal komiczny.
- Usiądź. Napijesz się?
- Aby pić wybieram miejsca gdzie mam pewność uniknięcia otrucia. Ale kulturalnie dziękuję za propozycję. - skłonił się i położywszy teczkę na stole usiadł na jednym z wolnych foteli, zakładając nogę na nogę.
- Trudno do ciebie dotrzeć. Ale wydajesz się zdziwiona widząc mnie.
- Dżentelmeni się tak nie zachowują w towarzystwie dam. - zaczęła, wskazując na nogę.
Gość przekrzywił głowę. Gdy zorientowała się, że nie ma pojęcia o co jej chodzi, zrezygnowała z dalszych prób.
- Czego tu szukasz? Jak nietrudno się domyśleć, czekam na kogoś.
- Jak nietrudno się domyśleć, szukam informacji.
Zmarszczyła brwi. Proszenie ją o przysługę było ostatnim czego się spodziewała. Chyba że w teczce byłaby zapłata, ale to było równie wątpliwe. Jej wysoki gość należał do osób które brały co chciały nie licząc się ani ze zdaniem innych, ani z własnym bezpieczeństwem.

- Czego chcesz?
- Interesuje mnie Jorax. Na pewno o nim słyszałaś. Taka gwiazda półświatka, poza tym jest na tyle tajemniczy i, ponoć, na tyle przystojny, by ściągnąć uwagę wszechwiedzącej i nieskazitelnej piękności baronowej Chriphen, dziwki która żadnemu nie przepuści. W sumie może i ja bym się zdecydował, ale powiedz, jak rozwiązujesz im języki kiedy...
- Jeszcze słowo i zostaniesz stąd wywleczony z kulką w głowie. - odpowiedziała z pozornym spokojem.

Pokręcił głową, po czym zmienił temat.

- W każdym razie wiesz o kim mowa. Ty wszystko wiesz, poza rzeczami ze mną związanynymi.
- Jorax nie żyje, tak samo jak Larco Nersten. Nie słyszałeś o tragedii?
Przez chwilę przyglądał się jej zza wizjerów hełmu, zastanawiając się, jakby czuł że powinien coś wiedzieć, ale go to ominęło. W pewnym momencie skinął głową oświecony.
- Ach... katastrofa w sektorze robotniczym... Straszne, naprawdę straszne. - skomentował kręcąc głową na boki. Jego gestykulacja bez użycia rąk zaczynała denerwować Adę.
- W każdym razie pewien jestem, że Jorax żyje. I ty na pewno o tym wiesz.
- To zależy. A w zasadzie dlaczego i co chcesz wiedzieć?
Roześmiał się, podsuwając teczkę w jej stronę.
- Ja nie wymieniam informacji, tylko płacę. Na tyle jest to cenne. Może ci powiem w ustronniejszym, intymniejszym miejscu kiedy nie będzie to dla mnie aż tak wartościowe... Ale na razie chodzi mi o to, co się z nim stało. - dla podkreślenia przekręcił się w fotelu, przerzucając fałdę płaszcza na kolana, odsłaniając klamrową kaburę na pistolet laserowy. Co ciekawe, lufa była w widoczny sposób wciąż gorąca, stygnąca. Mimowolnie przełknęła ślinę. Sięgnęła po teczkę z zamiarem otwarcia jej i oceny, czy to wystarczająco wartościowe.

- Nie ufasz mi? - zapytał nad wyraz spokojnie i coś w jego głosie sprawiło, iż zdjęła teczkę ze stołu i ustawiła obok swojego fotela.
- W zasadzie nie pwoinniśmy teraz rozmawiać. Mam mało czasu, powinieneś się umówić na kiedy indziej, czekam na...
- Haxxo nie przyjdzie.
Zaniemówiła. Stało się to dosyć oczywiste, teraz już mogła połączyć ich. Z trudem utrzymywała spokojnie oddech. Była pewien iż za hełmem ten spokojnie skurwysyn się uśmiecha. Widząc, iż szefowa syndykatu informacyjnego wpatruje się w lufę jego wciąż rozgrzanego pistoletu, odpowiedział:

- Widziałem. Fatalna sprawa. Kiedy był na kładce, jakiś pieprzony obdartus, zapewne widząc jego charakterystyczny garnitur, postrzelił go w plecy z pistoletu laserowego. Haxxo upadł i... silnie się obił. A potem oszalały z bólu wypadł z kładki. Jego ochroniarze nie mogli nic zrobić. -
Przerwał. Każde wyrażenie było zaszyfrowanym komunikatem, co on sam zrobił jej kochankowi i chroniącym go ludziom. Po chwili dodał

- Straszne, naprawdę straszne.
- Zespół dochodzeniowy ustalił, że nie bło na miejscu zwłok Joraxa. Przekupiłam ich by rozpowszechniali inne wiadomości. W raporice znajdują się szczątki nadprzeciętnej budowy mężczyzny. Jorax uciekł ciężarówką wspólników, wybuch spowodował zapewne potężny ładunek który on sam tam pozostawił trudnym do zidentyfikowania prymitywnym pojazdem spalinowym. Później widziano go trzykrotnie w Dokach, raz w Dzielnicy Katedralnej i w niebezpiecznych okolicach podmiejskich. Obecnie znajduje się poza miastem w towarzystwie sześciu osób, nie wiadomo gdzie, opuścił je południową stroną starymi tunelami.

Kiwał głową w zadowoleniu, posiadając te informacje wiedział, co robić dalej. Umiał rozróżnić kłamstwa od prawdy w większości przypadków, a na pewno przy takiej liczbie informacji i obydwoje o tym wiedzieli, ufał więc kobiecie.
,,Kiwaj sobie, rób sobie co chcesz z Joraxem. Wynajmę necromundzkiego zabójcę z gangu Van Saar za twoje własne pieniądze i w tydzień zaserwują mi twoją głowę na tacy."

Wstał i skłonił się. Podszedł do drzwi i nieodwracając się odpowiedział:

- Przez co najmniej dwa tygodnie nikt ma się nie dowiedzieć o moich poszukiwaniach. Otrzymałaś zapłatę... Więc nic nie jesteśmy sobie winni. Znajdziesz szybko kogoś na miejsce Haxxo. Wybacz, to było konieczne.

Z tymi słowy wyszedł. Gdy drzwi się za nim zasunęły, Ada oddała się rozmyślaniom. Haxxo był jednym z jej najlepszych informatorów i jej kochankiem. Był też jedyną osobą od długiego czasu którą obdarzyła prawdziwym uczuciem. Trudno, będzie musiała się pozbierać. Nie od dziś bywała bezwzględna by osiągnąć i zachować swą pozycje. Jej stratę, tak jak powiedział jej uzbrojony klient, pocieszy towarzystwo innego I zemsta. Pociągnęła błękitnawego likieru z płytkiego kieliszka i od niechcenia podniosła. Postanowiła otworzyć jedną klamrę i oszacować, ile gotówki otrzymała i czy nie będzie musiała dołożyć z własnej kieszeni, choć była na to gotowa. Nie było to racjonalne i zapewne popełniała błąd, zwłaszcza robiąc sobie wrogów w klientach mordercy Haxxo. Ale informacja była niezbędniejsza od jednego rzezimieszka, nieważne jak wydajnego. Będzie to tylko czasowe obniżenie sprawności jej siatki. Coś, czego zapewne nie przewidział.

Mocowała się przez chwilę z klamrą aż stwierdziła, że ta się zacięła albo jest uszkodzona. Przyjrzała się jej dokładnie by zbadać, czy coś nie blokuje zamka. Wtedy zobaczyła, że walizka nie ma żadnego zamka, jedynie klamrę do otwarcia, co było bez rozprucia niemożliwe.

- Słodki Imperatorze... -- wyszeptała, zrozumiawszy co się dzieje. Wiedziałą jednak, że już za późno na jakiekolwiek działanie.

Zdecydowała się na jeszcze jeden łyk likieru.

Po przeciwnej stronie ulicy, znikająca w cieniach ślepego zaułka opatulona płaszczem postać nacisnęła przycisk na ręcznym, bezprzewodowym detonatorze i skomentowała:
- Straszne, naprawdę straszne.


W tym samym czasie...

Simon Albriecht

Simon wkroczył niewielkiej sali, której ściany otoczone były inskrypcjami modlitewnymi adresowanymi ku Imperatorowi. Cały czas słychać było subtelne buczenie silnika impulsowego krążownika na pokładzie którego się znajdowali. Pomieszczenie miało może cztery na trzy metry, ozdobione było portretami zasłużonych oficerów 100-nego Pułku Szturmowców Imperialnych Kasr, rekrutowanego z Cadii. Po obu stronach prostych, acz gustownych drewnianych drzwi tak wewnątrz, jak i na zewnątrz stało dwóch wartowników z oddziałów Piechoty Pomocniczej będącej częścią pułku, w identycznych galowych mundurach i z kunsztownie wykonanymi karabinami laserowymi. Na środku sali umiejscoione było pojedyncze, szerokie biurko z rzadkiego hebanu, które wartością przebić mogło ekstrawagancki wystrój wielu szlacheckich sal. Z takiegoż drewna jedno krzesło stało od strony drzwi, drugie od strony wnętrza pomieszczenia. W szarym mundurze z licznymi odznaczeniami siedział pułkownik Hans Velsenstein, dowódca regimentu nad licznymi papierami. Wstał i oddał salut sierżantowi oddziału, po czym gestem nakazał mu zająć wolne krzesło. Nie czekając aż Simon wypełni polecenie, zaczął:
- Otrzymałem raport o ataku, który stał się pańskim udziałem. Chciałbym wyrazić kondolencje z powodu pańskiego oddziału, ale też w związku z nim chciałem porozmawiać o innych kwestiach. W związku z tym, że znajdujemy się chwilowo w systemie Bevronis, w drodze do Świętego Kata, chciałbym pozwolić sobie na rozmowę z wami o urlopie ze względu na stres bojowy, Albriecht...

Beka Ryder

Dzielnica Szlachecka w nocy była urokliwym miejscem, przemytniczka jednak nie miała czasu na podziwianie roziskrzonego lampami i usianego parkami dystryktu. Była to jedna z rzadkich chwil, kiedy mogła się cieszyć świeżym powietrzem w zanieczyszczonej konglomeracji jaką tworzył Ul, poza który dzielnica nieco wychodziła. Szybko odnalazła drogę do rezydencji, w której umówiona była na spotkanie.
Jej oczom ukazał się duży i elegancko zaprojektowany budynek, ustępujący przepychem, choć nie stylem, licznym innym posiadłościom elity miasta. Wysokie ogrodzenie tyleż utrudniało dostęp, co zdobiło swymi wzorami ogród, jednak zgodnie z tym co zostało umówione, zastała otwartą, niewidocznie niemal uchyloną bramę. Przeszła przez nią i podążyła prosto do drzwi ozdobionych portalem. Już gdy znalazła się na ozdobnych schodkach od frontu, drzwi zostały otwarte i z budynku wychyliła się sylwetka lokaja, próbującego ją zidentyfikować.
- Panna Ryder, jak mniemam? Zapraszam, pan de Nauiche czeka w środku wraz z ofertą i zaliczką. Spodoba się panience umowa...

Volcatius Khaeso Getha Soretides

- NA STANOWISKA! - wrzasnął wychylając się ze swego tronu nawigator Shyvrida i gdy zatrzęsło całym pokładem, opadł z powrotem i naciągnął spoczywającą na czole czarną opaskę na swoje normalne, biologiczne oczy. Wszystkie syreny alarmowe wyły opętańczo sygnalizując liczne uszkodzenia. Ekran taktyczny wyraźnie wskazywał ułożenie blokady, którą Iskra Niebios zamierzała pokonać wraz z bliźniaczym Heroldem Światła.
Serwitorzy pomocniczy cały czas wypowiadali na głos kalkulacje oraz informacje dotyczące pracującego na pełną moc konwencjonalnego silnika impulsowego oraz stanu tarczy i miliona innych nieważnych w tej sytuacji, tworząc niezwykły harmider. Astartes stopni dowódczych biegali na mostku raportując cały czas sytuację Kapelanowi Nhaetomowi, najbardziej doświadczonemu w kwestiach dowodzenia okrętem pod nieobecność kapitana.
Nagle rozległ się kolejny wstrząs.
- Shyvrida! - krzyknął Kapelan. - Nie damy rady się przebić! Musimy wykonać skok do Osnowy! TERAZ!
- Reaktory generatorów tarcz uszkodzone wskutek przeciążenia. Powtarzam, reaktory generatorów tarcz... - zaczął jeden z niezliczonych serwitorów.
- Melduję o uszkodzeniu uzbrojenia prawej burty.
- Przedział mechaniczny uszkodzony.
- Generator pola Gellara uszkodzony.
- Pożar w sekcji dziobowej.
- Nie możemy wykonać skoku! - krzyknął nawigator, przekrzykując harmider.
- Na grzechy Primarchy, DLACZEGO?!
- Pole Gellara zostało uszkodzone! Nie możemy ryzkować...
- Uszkodzenie poszycia sekcji dziobowej. Nastąpiła dekompresja. Następuję odcięcie sekcji okrętu.
Cały okręt ponownie się zatrząsł. Tera słychać było głośny skowyt torturowanego metalu pocierającego o metal, jakby część okrętu odrywała się od kadłuba odginając resztę.
- Nie znam się na konstrukcji silnika skoku do Immaterium, ale nie mamy na to czasu. Musisz to zrobić! Nie pozwolimy zdrajcom tryumfować na naszych płonących w próżni szczątkach! Mamy słowo do zaniesienia Imperatorowi! Wykonać!
Nawigator przez chwilę rozmyślał w powątpiewaniu, oblany zimnym potem. W końcu zdecydowany zaczął wydawać komendę:
- Jednostka 3440, wykonaj skok do Osnowy. Czas przejścia pięć do dwudziestu sekund. Na moją komendę wychodzimy. Teraz.
Serwitor rozpoczął procedurę, dy okręt został ponownie trafiony w samą konstrukcję mostka. Prawa strona pomieszczenia eksplodowała, rozpylając śmiercionośne odłamki. Astartes padli by mimo pancerzy zminimalizować obrażenia, jednak część nieinteligentnych serwitorów która pozostała na stanowiskach została poszatkowana. Nawigator uwięziony w swym tronie także wrzasnął w bólu, utrzymał jednak koncentrację i nim Astartes zdołali się podnieść i zorientować w zniszczeniach, okręt przeszedł do Osnowy i w pomieszczeniu zapadłą ciemność.
Nagle, w nienaturalnej ciszy ponownie słychać było rozdzieranie poszycia okrętu. Choć wszystkie syreny i odgłosy walki ucichły, słychać było na pokładzie wciąż krzyki ludzkiej załogi okrętu a także Astartes. W pewnym momencie odgłos rozrywania metalu nasilił się, zagłuszając wszystko inne, także bardzo bliskie wrzaski Astartes. Volcatius poczuł silny ból głowy, wydawało mu się że dryfuje w pustce, że okręt dookoła niego przestał istnieć. Miał problemy z utrzymaniem równowagi leżąc, nic nie widział i nie słyszał poza tym odgłosem a także niewytłumaczalnym i nienaturalnym wyciem dookoła przypominającym zdeformowany chichot.

Nagle wszystko ucichło. Marine wciąż leżał na podłodze. Kilka diod na różnych panelach zapaliło się ponownie, wszelkie dźwięki ustały. Wszędzie dookoła, Astartes nie podnosili się, serwitorzy nie wypowiadali kalkulacji i nie obsługiwali maszyn, nawet nie poruszali się, zwisali tylko w swych stanowiskach.
I na okręcie zapadła nienaturalna cisza.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
Darlar
Marynarz
Marynarz
Posty: 229
Rejestracja: poniedziałek, 8 września 2008, 12:37
Numer GG: 8299547
Lokalizacja: Warszawa

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: Darlar »

Obrazek

Volcatius Khaeso Getha Soretides

Przez chwilę leżał w bezruchu, a owa chwila wydawała mu się ciągnąć w nieskończoność. Wydawało mu się, że tkwi w objęciach śmierci, która niczym niewidzialny wąż owija się wokół jego servopancerza, powoli i spokojnie, nie nachalnie. Bardziej jak matka tuląca do snu swoje dziecko niż jak drapieżna bestia chcąca wyrwać go siłą ze świata żywych. Po chwili zrozumiał jednak, że owy przeszywający chłód nie był spowodowany bliskością, żadnego starożytnego bóstwa. Do jego twarzy docierało chłodne powietrze z rozszarpanego na strzępy wentylatora, a raczej z dziury w ścianie, która po nim pozostała. Najwyraźniej pewne systemy Iskry Niebios były wciąż aktywne, a fakt iż jednym z nich był system podtrzymywania życia był nadwyraz pocieszający. Volcatius uniósł swoje śniade powieki, jakąś sekundę później, w ślad za nimi uniosła się okalająca jego oczy przezroczysta błona, która samoistnie osunęła się w chwili eksplozji by chronić jego wzrok przed ewentualnymi, latającymi w powietrzu drobinkami. Astrates oddychał ciężko, z nerwów, jednak jego potężne trzecie płuco momentalnie wpompowało w siebie jakiś litr powietrza i tym samym ustabilizowało jego oddech. Przed oczami miał jedynie ciemność, jego ciemno-granatowe źrenice przeszukiwały pomieszczenie w poszukiwaniu jakiegokolwiek źródła światła. Jedynymi rzeczami, które względnie je przypominały były złote zdobienia jego własnego pancerza, które pięknie współgrały z jego krwistą barwą. Przez chwilę patrzył na swoje złoto-czerwone przedramiona, a potem uniósł wzrok na sufit. Chciał jak najbardziej przystosować swój bionicznie wyostrzony wzrok do panujących ciemności. Żałował, że nie ma wsparcia w gwiazdach, ich światło z pewnością by mu pomogło lecz teraz wszelkie okna były zasłonięte. Tuż przed skokiem w osnowę opadły na nie ciężkie pancerne płyty. Jak mawiali zaprawieni w podróżach marynarze, lepiej było nie patrzeć na to co skrywa w sobie osnowa, gdyż niezwykle łatwo było wtedy popaść w obłęd. Świat niematerialny bez wątpienia nie był przeznaczony dla oczu istot stworzonych z węgla, tlenu i wodoru...
Jego wzrok po chwili zaczął się przyzwyczajać, na tyle, że był w stanie dostrzec bezbarwne zarysy poszczególnych stanowisk nawigacyjnych. Dostrzegł również jeszcze jeden zarys... zarys jego własnego hełmu, który eksplozja, oraz siła skoku wyrwały mu z rąk. Marine, sięgnął po ową część swojego pancerza i ociężale, jakby niechętnie zaczął podnosić się na równe nogi. Jego wyostrzony słuch, badał pracę swego pancerza. Dziesiątki silniczków i kół zębatych pracowało bez zarzutu, wspierając jego mięśnie przy każdym ruchu, działały tak cicho, że uszy zwykłego człowieka zapewne nie byłyby w stanie tego wychwycić. Pocieszał go fakt, że nie ani jego pancerz, ani ciało nie odniosły większych obrażeń, jednak niepokoiła go panująca wokół cisza...

- Bracie Nhaetom...?

Zwrócił się do Kapelana i przez chwilę wyczekiwał odpowiedzi. Do jego nozdrzy docierał zapach krwi i poprzepalanego mięsa, eksplozja musiała być silniejsza niż mu się wydawało. Postanowił przestać polegać na swoim wzroku. Część z jego myśli opuściła jego czaszkę i równomiernie rozprzestrzeniła się we wszystkie strony pomieszczenia, tylko po to by dotykać jego ścian i powracać do jego mózgu niczym niewidzialne fale sonaru, które raz za razem powtarzały oględziny pomieszczenia. Dolna warga Volcatiusa oddzieliła się od górnej i powoli zaczęła osówać się w dół. Do jego umysłu, nie docierały żadne sygnały myślowe, bijące od Astrates, którzy w chwili wybuchu znajdowały się na mostku...

- Bracia.... Kapelanie...

Jego głos załamał się na krótko, do czasu, aż Kronikarz przełknął gorzką, zalegającą w jego gardle ślinę. Dopiero teraz dotarło do niego, że wszyscy zginęli... Nie była to śmierć o jakiej marzył każdy Marine. Śmierć podczas ucieczki przed wrogiem, tak można byłoby określić owy taktyczny odwrót. Pomimo tego, iż zaalarmowanie Terry było ważniejsze niż prowadzenie potyczki, która tylkoby opóźniła ich podróż.... Każdy z nich wolałby zginąć mając na sobie krew dziesiątek wrogów, i czując na sobie dziesiątki śmiertelnych ran. Śmierć na tym okręcie nie była niczym heroicznym, chociaż na kartach historii zakonu, z pewnością doceni się ich poświęcenie i to, że do końca pragnęli wypełnić swą misję.
Volcatius podszedł bliżej miejsca, z którego przed chwilą dowodził Nhaetom. Był mu bliższy niż reszta poległych. Był nie tylko jego towarzyszem broni i bratem, był jego spowienikiem i duchowym pasteżem. Powieki Astrates zamknęły się ponownie, gdy odmówił szybką modlitwę za poległych, zdawał sobie sprawę, że nie ma czasu na dłuższą celebrację ich śmierci. Miał nadzieję, że lecący z nimi Konsyliarz przeżył i zdoła pobrać z ich ciał genoziarno, oraz odprawić odpowiedni obrządek nad ciałami. W mózgu Volcatiusa zrodziła się jeszcze jedna myśl. Skoro Kapitan przepadł podczas negocjacji na wrogim okręcie, a Kapelan poległ, to teraz jemu przypadło całe dowództwo. Szybko odgonił od siebie cały, tkwiący w jego sercu, żal nad towarzyszami i nasunął na głowę swój przepiękny, złoto czerwony hełm, przyzdobiony dodatkowo czymś co przypominało złote skrzydła sterczące z jego boków.

- Tu Kronikarz Volcatius... Przejmuje dowodzenie, okręt odniósł poważne uszkodzenia, a cały personel mostka nie żyje. Wszyscy zdolni do obsługi liczących maszyn nawigacyjnych oraz naprawy uszkodzeń, stawić się na mostku! Meldować o stanie poszycia okrętu w waszych seksjach. Odbiór....

Wydając rozkazy, jednocześnie aktywował obecny w hełmie tryb infrawizji. Momentalnie jego pole widzenia zalało zielone światło. Bacznie obserwował to co zostało z towarzyszących mu członków załogi.

- Na plugawe Oko Terroru.... czy ktoś mnie słyszy?! Odbiór!!!

Milczenie w słuchawkach komunikatora coraz bardziej go niepokoiło, pozostało mu czekać na czyjś odzew. W tym czasie oceniał czy w ogóle dało się jeszcze wykorzystać, którekolwiek ze znajdujących się na mostku stanowisk nawigacyjnych. Zastanawiał się czy zdobyta przez niego wiedza, oraz ta, którą wpoiły mu maszyny uczące wystarczy do opanowania tak skomplikowanej maszynerii. Zastanawiał się też nad tym, czy najpierw nie powinien poszukać ocalałych. Tak, też definitywnie postanowił. Jego ciężkie kroki, skierowały się ku drzwiom wyjściowym, a w tym samym czasie jego psioniczne zmysły starały się wybadać okręt. Jego duch wydawał się wciąż obecny, jednak przepełniał go potworny ból. Volcatius nie potrafił się z nim porozumieć i bardzo tego żałował, modlił się by na pokładzie przeżył choć jeden kapłan maszyny.
Ostatnio zmieniony sobota, 17 października 2009, 23:21 przez Darlar, łącznie zmieniany 1 raz.
O o
/¯_____________________________________
| IMMA FIRIN' MAH LAZOR!!! BLAAAAAAAH!!!
\_¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯
Mekow
Bosman
Bosman
Posty: 1784
Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
Numer GG: 0
Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: Mekow »

Beka Ryder


Obrazek

- Dziękuję. - powiedziała łagodnie Beka i korzystając z zaproszenia lokaja weszła do budynku. Kobieta była młodą, dość wysoką, ładną blondynką, o sięgających do ramion zadbanych włosach. Była dość dobrze umięśniona i nad wyraz zgrabna - szczupła, a przy tym posiadała kobiece kształty, wśród których największą uwagę zwracały jej krągłe biodra. Miała łagodne rysy twarzy, pociągające niebiesko-szare oczy i niezwykle kuszące usta.
Zaczekała chwilkę aż lokaj zamknie za nią drzwi i rozejrzała się w międzyczasie po pomieszczeniu. Wystrój pomieszczenia jawnie zdradzał pokaźne bogactwo tajemniczego gospodarza, o nazwisku "de Nauiche", który ją tutaj zaprosił.
Beka spojrzała na siebie, aby upewnić się, że wszystko dobrze na niej leży. Ubrana była tak jak zazwyczaj. Jej czarna skórzana kurtka była obecnie odpięła i ukazywała czarny lekko obcisły T-shirt. Na swych zgrabnych nogach miała mocne choć zrobione z lekkiego materiału spodnie, które przytrzymywał gruby skórzany pas z kaburą na pistolet laserowy. Niżej zaś widać było czarne skórzane kozaczki z niewielkim obcasem. Cały jej strój był dobrze dopasowany do siebie i tworzył pasującą całość. Oczywiście był zadbany i czysty, jak przystało na poważne spotkanie w interesach.
Nie miała pojęcia czym znajduje się jej nowy zleceniodawca i co będzie miała dla niego przetransportować. Dzisiejsze spotkanie miało to zmienić.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera :?





Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Sirion
Marynarz
Marynarz
Posty: 293
Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:47
Numer GG: 11883875
Lokalizacja: Warszawa

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: Sirion »

Simon Albriecht
Obrazek Simon spojrzał zdziwiony na swojego przełożonego.
- Nie rozumiem sir... Urlop? Stres bojowy? Mógłby Pan nieco skonkretyzować?
- Chciałbym, abyś, skoro już tu przy okazji jesteśmy i zostawiamy trzydziesty siódmy Varlański i siedemset pierwszy z Krieg odpoczął sobie pomiędzy cywilami przy miłym towarzystwie kolegów z biednej pierdolonej piechoty. ??? Z tymi słowy pochylił się nad teczką z dokumentami z nazwiskiem Simona.
Przez chwilę siedział młody oficer siedział jak osłupiały.
- Czyli mam rozumieć, że zostałem zesłany na przymusowe wakacje, sir?
Pułkownik westchnął. Podał młodszemu żołnierzowi teczkę i skomentował:
- Tak, coś w tym stylu. Musimy skompletować ci nowy oddział. Poza tym zgodnie z procedurami musimy mieć czas aby ustalic, czy wydarzenie miało na ciebie jakiś negatywny wpływ.
Z jakiegoś powodu Simonowi zdało się, iż to "ustalanie działalności negatywnego wpływu" może mieć znaczny wpływ na jego karierę. Utrata oddziału była dla niego ciosem i jakoś nie potrafił się przyzwyczaić do myśli o dostaniu pod swe rozkazy nowych podkomendnych. Nie dał jednak po sobie tego poznać.
- Rozumiem sir - Rzekł z kamienną twarzą - A czy wiadomo przynajmniej ile potrwają te badania i zbieranie oddziału?
Oficer zbadał wzrokiem Albriechta. W pewnym sensie mu wspułczuł, ale niewiele mógł i zamierzał robić dla jednego podkomendnego - miał obecnie ważniejsze rozkazy. bawiąc się odruchowo trzymanym w prawej dłoni długopisem, przeczesał drugą siwiejące już włosy zastanawiając się nad adekwatną odpowiedzią.
- Zależy od sytuacji w naszym regimencie... albo dowolnym innym, gdyby mieli cię przenieść. Poza tym nie zatrzymujemy się tu na dłużej. Jak wiesz udajemy się w stronę systemu cadiańskiego, gdzie okręt podejmie działania patrolowe, a połowa regimentu zostanie rozproszona po granicy Oka. Ważne jest natomiast że tam na dole na pewno nie będziesz się nudził, ponieważ będziesz miał coś do wykonania. Będziesz musiał skontaktować się z głównym Arbitrorem i ustalić pewne kwestie... Związane z lokalnymi niepokojami.
"Ech przynajmniej jest coś do roboty" - pomyślał - "No nic - wygląda na to, że spędzę tutaj trochę czasu. Pierdolone sztywne procedury... Przez nie kiedyś całe Imperium upadnie"
- Rozumiem sir. A czy Pan ma dla mnie jakieś konkretne rozkazy?
Pułkownik sięgnął po plik kopert leżących z prawej strony biurka. Zaczął je przeglądać w poszukiwaniu desygnacji oddziału Simona, gdy umiejscowiony w narożniku cennego mebla komunikator obudził się do życia.
- Sir, kontakt jednostek desantowych. Wchodzimy do środka. Oddziały Delta, Omega, Fi i Epsilon. Lambda próbują się dostać przez przedział pod mostkiem. Jednak jeżeli kurs okaże się kolizyjny, będzie duży problem i będziemy musieli dokonać szybkiej ewakuacji. Proszę o potwierdzenie rozkazu zbadania wraku.
Oficer na chwilę skierował wzrok na mikrofon komunikatora. W zamyśleniu sięgnął po niego i zapytał:
- Zidentyfikuj jednostkę.
- Nieznana, wzór sprzed trzydzieści pięć m, renegacka, wrak, zaobserwowano pożary w wielu miejscach, wydaje się być martwy.
- Zezwalam. Imperator z wami.
- Przerywam łączność dalekiego zasięgu.
Pułkownik odłożył mikrofon sprawdzając reakcję obecnego podkomendnego, po czym wybrał jedną z kopert i mu wręczył.
- Do przeczytania na miejscu, w obecności Arbitratora. To wszystko. Macie wahadłowiec za cztery godziny. Odmaszerować. - zakończył, nie spuszczając wzroku z Simona.
Simon energicznie wstał z krzesła.
- Tak jest, sir - Zasalutował i i opuścił pokój dowódcy.

***

Simon bez pośpiechu maszerował w stronę swojego pokoju, salutując po drodze przełożonym i przyjmując saluty podwładnych lekkim skinięciem głowy. Nie spieszył się ??? miał czas. Wiedział, że najbliższy okres będzie miał kluczowe znaczenie dla jego kariery jako imperialnego szturmowca.
Młody porucznik był dość wysoką osobą o niezwykłych szafirowych oczach. Posiadał średniej długości blond włosy i cechował się dość szczupłą sylwetką jak na człowieka o jego posturze. W z każdego jego ruchu dało się wyczuć płynące opanowanie i pewność siebie jaką nabył podczas kilku lat służby i szkolenia.
Wreszcie dotarł do swojego pokoju i zaczął przygotowywać się do przymusowych "wakacji"...
“Better to fight for something, than live for nothing”

General George S. Patton

Fortis cadere, cedere non potest
the_weird_one
Mat
Mat
Posty: 407
Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
Numer GG: 6271014

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: the_weird_one »

Volcatius

- Moje oczy... - przerwał nagłym ciszę nagłym jękiem nawigator Shyvrida, bezwładnie obwisły w pasach bezpieczeństwa swego nawigatorskiego fotela. Ściągnął opaskę ze swych zwykłych oczu na szyję, natychmiast zaciskając powieki z bólu. Jego trzecie oko nie było widoczne w ciemności poza momentami kiedy jaśniało w łunie rzucanej przez diody.

- Bracie Kronikarzu... to ty? - zapytał, próbując jednorącz odpiąć się, bezskutecznie.
- Musimy natychmiast zebrać ocalałych i równie natychmiast... opuścić okręt. Trzeba też sprawdzić na przyrządach, gdzie trafiliśmy. - rzucił, przerywając na chwilę szarpanie się z uprzężą by wskazać projektor mapy tuż przed jego tronem.

- Jeżeli ktoś przeżył... - przerwał, nabierając powietrza gdy pasy wreszcie puściły i ześlizgując się na podłogę - to przede wszystkim w pasażerskich kabinach bezpieczeństwa... Posiadają... własne rezerwowe generatory Gellara... - po tych słowach skoncentrował się na próbie samodzielnego oddychania. Ciężko było ocenić jego stan, choć mimo braku fizycznych obrażeń wydawał się ciężki. Mimo to, Volcatius niewiele miał poszlak prowadzących do tego, co też mogło dolegać nadczłowiekowi.

Po podjętych przez niego pierwszych działaniach, po kilku minutach od zakończenia podróży, oczy Volcatiusa przykuła pewna dioda, która, zgodnie z jego fotograficzną pamięcią, po raz pierwszy zapaliła się na panelu. Chociaż przez usterki prawdopodobnie większość zapalała się zupełnie losowo, z różnych przyczyn, Volcatiusa zaniepokoiła dioda sygnalizująca kontakt fizyczny okrętu z jakimiś obiektami, jak gdyby znalazł w polu kosmicznych odpadów lub fragmentów asteroid, albo coś wylądowało na jego powierzchni...

Simon Albriecht

Po korytarzach okrętu przemieszczało się wielu ludzi, szczególną tendencję do krzątania się pomiędzy pomieszczeniami dowódczymi, windami mechaników i koszarami oraz pokojami niższych oficerów mieli szturmowcy z jego regimentu oraz oficerowie łączności. Szedł rozmyślając o swej przyszłości, gdy zaczepił go jeden ze szturmowców w gotowym pancerzu bojowym, wykorzystujący głośniki hełmu by się porozumieć.
- Hejże, Albriecht! - zagadnął. To był Oskar Brensk, jeden z bardziej podważających autorytety i rozkazy dowódców oddziałów o wystarczających zdolnościach, by zachować stanowisko. Simon pamiętał, że to jego oddział miał ponoć wbrew rozkazom cofnąć się i wyciągnąć samotnego ocalałego z jeszcze innej jednostki, który wycofywał się z Simonem na plecach. Dowództwo oczywiście zaprzeczało wydaniu takiego zakazu.
- Nie mam teraz zbyt wiele czasu, bo stało się coś zupełnie popieprzonego, na kursie kolizyjnym z orbitą planety pojawił się znikąd krążownik renegatów niewiele starszy niż osiem-dziewięć patyków, na nasze szczęście chyba wrak bo już by nas rozpierdolili zanim byśmy wiedzieli o co chodzi, dwa plutony już są na pokładzie zbadać domniemany wrak i jako częśc drugiej fali nieco się spieszę... - przerwał na chwilę swój kontrolowany słowotok - Chciałem złożyć ci kondolencje z powodu oddziału... Byliście jednymi z najlepszych, tylko nieco zbyt posłusznych... Strata, że schodzisz tam na dół. Obyśmy się rychło zobaczyli. A ja mam dla ciebie prezent. - to powiedziawszy klepnął Simona po ramieniu pełną piersiówką, którą w pośpiechu komicznie niemal na ramieniu pozostawił w stanie wątpliwej równowagi i ruszył dalej. - I nigdy nie patrz za siebie! - rzucił na pożegnanie, by chwilę później zacząć już słuchać raportu od nowoprzybiegłego kaprala.

Beka Ryder

Lokaj poprowadził kobietę przez główny hall rezydencji, gdzie oprócz parterowej pary drzwi znajdowały się symetryczne schody prowadzące na górny poziom, połączone balustradą. Wszedłszy po schodach skierował się za balustradą do wejścia przez ozdobny portyk i poprowadził przemytniczkę długim, szklanym korytarzem przez który widać było po obu stronach i z dołu bogatą oranżerię doskonale ukrytą wewnątrz budynku, pełną trudnych do rozróżnienia przez załamania światła egzotycznych roślin, odizolowanych od uprzemysłowionego świata na zewnątrz. Po wyjściu z niezwykłego, oświetlonym od szklanego sufitu mdłym światłem księżyca planety.
Po przejściu przez kończące korytarz drzwi z prawdziwego drewna ujrzała wysoką, ośmiokątną salę o wielkim i zdobionym asymetrycznymi tym razem, ekstrawaganckimi rzeźbami o erotycznej i prawdopodobnie zakazanej, mitologicznej tematyce. Po bokach znajdowały się kolejne drzwi, prostopadłe do głównego wejścia. Cała reszta utrzymanych w łagodnej, ciemnopomarańczowej tonacji ścian zajmowana była przy podłodze przez wygodne i gustowne fotele, na całej imponującej trzy-czteropiętrowej wysokości zaś egzotycznymi malunkami, obrazami, freskami, rzeźbami, ozdobami, bronią czy innymi niezwykłymi przedmiotami nieznanego pochodzenia i wyrobu. Beka nie miała wątpliwości, że mimo iż niegroźne, za przynajmniej połowę z nich można było spłonąć, bez względu na majątek czy urodzenie. Nie tylko przez tematykę; część najwidoczniej była artefaktami obcych, a przynajmniej takie odniosła wrażenie.
A wrażenie jakie łącznie sprawiała cała sala było niesamowite.

Stał, wysoki i chyba dobrze zbudowany brunet, dość młody jak na szlachcica choć mogło być to owocem uzależniającego leku prometiańskiego lub operacji chirurgicznej wpatrzony w kominek, za szerokim i gustownym posrebrzanym stołem jadalnym czy może konferencyjnym biorąc pod uwagę łącznie osiem krzeseł.

- Pani Beka Ryder... - zaczął, odwracając się. - Proszę usiąść. Niezmiernie mi miło panią poznać, nie tylko ze względu na biznes, który, mam nadzieję, nas łączy. - dodał podsuwając Bece krzesło gdy tylko chciała zająć miejsce. - Nazywam się Vanis de Nauiche. - z tymi słowy gestem nakazał lokajowi wyjść, co ten uczynił zamykając drzwi. - Wina? - zapytał, podchodząc do ustawionych na boku trzech butelek i dwóch kieliszków.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
Darlar
Marynarz
Marynarz
Posty: 229
Rejestracja: poniedziałek, 8 września 2008, 12:37
Numer GG: 8299547
Lokalizacja: Warszawa

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: Darlar »

Obrazek

Volcatius Khaeso Getha Soretides

Volcatius zatrzymał się w pół kroku i obrócił na pięcie tak by stanąć bokiem do przebudzającego się nawigatora. Jego stan był poważny, ale Marine wiedział, że w tej chwili nie jest w żaden sposób w stanie ulrzyć jego cierpieniom. Shyvrida potrzebował fachowej pomocy... i Kronikarz czuł, że niedługo może być już zbyt późno by mu jej udzielić. W duchu podziękował jednak Imperatorowi za fakt, że ktoś poza nim zachował jeszcze swoje życie.

- Wesprzyj się na mnie przyjacielu...

Kiedy te słowa, wypowiedziane niskim głosem wydobyły się spod jego hełmu, zostały dodatkowo zniekształcone przez drogę, którą przebyły od wewnętrznego mikrofonu, do zewnętrznego głośnika, a przez to ich wydźwięk wydawał się zupełnie nieludzki. Volcatius w mgnieniu oka znalazł się przy rannym towarzyszu i udzielił mu wsparcia swym potężnym, lewym ramieniem. Nawigator skinął głową w podziękowaniu, wykrzywiajac usta z bólu. Najwidoczniej chciał oszczędzić sobie konieczności mówienia.

- Sugerujesz nawigatorze, że już wydostaliśmy się z Osnowy? Jeśli tak to z pewnością nie dotarliśmy nawet w najodleglejsze okolice Terry, taki lot z pewnością trwałby conajmniej kilka tygodni...prawda?

- Nie jestem pewien... byliśmy w Osnowie zaledwie przez chwilę, ale myślę... myślę że pływy w Osnowie rzuciły nas o wiele dalej przestrzeń... a może i... z resztą to nieważne, ciężko to określić, ale powinniśmy... wiedzieć dokładnie gdzie znajduje isę okręt.

Kiedy już Shyvrida mógł normalnie ustać, Volcatius z największą delikatnością na jaką było go stać, objął go w pasie, i ostrożnie przeniósł w okolice stanowiska, którego światełka tak bardzo go zaniepokoiły. Wskazał więc dłonią na ową diodę i oparł zmęczonego nadczłowieka o pobliską ścianę.

- Ile czasu zajmie ci określenie naszego dokładnego położenia? I czy dałbyś radę sam je określić... Jeśli pamięć mnie nie myli...owa lampka może sugerować, że obcy obiekt zacumował do naszego okrętu. A to z kolei może oznaczać wrogi abordaż. Jeśli nasi wrogowie podążyli za nami to nie mamy chwili do stracenia, musimy jak najszybciej znaleźć resztę ocalałych. Martwie się jednak, że zostawienie cię na mostku samego, byłoby niewłaściwym pomysłem...

Shivryda wyciągnął kabel z portu i schowka ukrytego przy kości promieniowej lewej ręki. Opierając się wciąż o Volcatiusa podał mu końcówkę i wskazał wejście przy ekranie taktycznym. Gdy MArine go podłączył, ten natychmiast zaczął pobierać informacje przekodowywane i przekazywane mu bezpośrednio przez system nerwowy.

- Myślę, że kwestia abordażu to zwykłe uszkodzenie... zapewne poszycie się oderwało i zaczęło rysować powłokę. Jednak na wszelki wypadek musimy w takim razie jak najszybciej opuścić okręt. Mam już wszystkie informacje... obawiam się, że główny lokalizator jest uszkodzony, bo wskazuje że znajdujemy się za Segmentem Solar, w układzie przed Anomalią Oka. Natomiast skaner radaru wskazuje, że w układzie - tutaj zaczął się krztusić - znajduje się siedem planet. Jesteśmy na kursie kolizyjnym jednej z nich, chyba zamieszkałej. Na orbicie jest inny samotny okręt... - przerwał w namyśle.

- Źle to wygląda. Możesz zostawić mnie tu na chwilę i poszukać kogoś żywego. Dezaktywuję zbędnę systemy okrętu i rozważę inicjaję implozji silników... jeżeli Iskra spadnie na zurbanizaowany obszar, będzie miałą miejsce katastrofa.

Oczy Astrates przez chwilę wpatrywały się w Shyvride, a jego umysł zaprzątały dziwne myśli. Jak musiał się teraz czuć nawigator skoro chciał za wszelką cenę opuścić okręt? Więź między nim a duchem tej maszyny musiała być potężna. Volcatius czuł się trochę tak jakby czyjaś ręka sama z siebie prosiła go o swoją amputację. Odganiając od siebie owe dziwne skojarzenia jeszcze raz sprawdził swój osprzęt, nóż był na swoim miejscu, podobnie jak pistolet bolterowy i wetknięty w niego magazynek, wypchany pociskami z których każdy był w stanie pojedyńczym trafieniem rozerwać dorosłego mężczyznę na strzępy. Jego dłoń jeszcze raz przesunęła się po rękojeści, zdiobionego Khopesh’a. Uśmiechnął się pod swoim hełmem, jeśli wróg odważył się wkroczyć na ich okręt, to on zgotuje mu piekło jakiego jeszcze nie widział. Obojętne czy przyjdzie mu walczyć samemu czy przy pomocy reszty załogi. Spojrzał jeszcze raz na nawigatora, który miał jednak całkowitą rację, musieli choć spróbować ocalić życie ludzi, na których domostwa mógłby runąć z nieba wrak okrętu.

- Sprawdzę kabiny pasażerskie najszybciej jak się da i przy odrobinie bożej łaski, opuszczamy okręt. Chcesz użyć kapsuł ratunkowych? Lądownika? Wypadałoby ustalić które miejsce na powierzchni nada się najlepiej do lądowania, postaraj się też dowiedzieć jak najwięcej o tym systemie i jego mieszkańców... niech imperator dodaje ci sił Shivryda...

- Tak, użyjemy lądownika albo Grzomotjastrzębia, jeżeli choć jedna kanonierka jest sprawna... przedział posiada własne pole Gellara, więc być może niektórzy serwopiloci przetrwali... - z tymi słowy ruszył o własnych siłach do stanowiska dowodzenia.

Marine jeszcze raz kiwnął głową i odwrócił się w stronę wyjścia. Jego ciężkie buciory zaczęły raz za razem stukać o metalową podłogę a on oddalał się od nawigatora.

- Sprawdzę więc i to miejsce...

Westchnął ciężko a jego palce wpisały odpowiednią kombinację run na panelu odpowiadającym za blokowanie drzwi oddzielających mostek od reszty okrętu. Kiedy drzwi rozsunęły się przed nim, w końcu opuścił mostek. W myślach przypomniał sobie plany okrętu, które kilka razy miał przed oczami. Obierając w myślach jak najkrótszą drogę zaczął biec przez korytarz, z początku skierował się do kabin pasażerskich, Servitory mogły poczekać, ewentualni ranni członkowie załogi, nie. Nie chciał zostawiać Shivryd'a na zbyt długo, gdyby nawigator zasłabł, i nie miałby go kto ocucić, statek zapewne runął by w atmosferę niczym kamień puszczony w głąb studni. Zachowywał czujność, biegł wysilając swe tytaniczne mięśnie oraz systemy wspomagające swego antycznego pancerza, uważnie obserwował przy tym jednak każdy z mijanych korytarzy. Wypatrywał, zarówno przyjaciół jak i ewentualnych wrogów, nasłuchiwał i starając się polegać również na swym psionicznym zmyśle, starał się ogarnąć nim jak największą część okrętu.
O o
/¯_____________________________________
| IMMA FIRIN' MAH LAZOR!!! BLAAAAAAAH!!!
\_¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯
Sirion
Marynarz
Marynarz
Posty: 293
Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:47
Numer GG: 11883875
Lokalizacja: Warszawa

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: Sirion »

Simon Albriecht

Simonowi w ostatniej chwili udało się złapać zmierzającą już ku ziemi piersiówkę. Potem zwrócił swoją uwagę z powrotem w stronę towarzysza.
- Dzięki zapamiętam twoją radę Oskar... I niech Imperator ma cię w swojej opiece - Rzekł cicho bardziej do siebie niż do słuchającego raportu kaprala Brenska.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę jak bardzo przyzwyczaił się do obecnego środowiska. Przypuszczał, że przez długi czas nie będzie w stanie przywyknąć do braku obowiązkowej musztry, apelu dowódców i wielu rzeczy, które wiązały się z zawodową służbą w imperialnym wojsku. Mimo iż nigdy nie zdawał sobie z tego sprawy ci ludzie zastępowali mu rodzinę, którą kiedyś utracił. To oni stali z nim ramię w ramię, podczas walk z wrogami Imperium, to z nimi spędzał swój wolny czas i to z nimi dzielił się najnowszymi wieściami jakie doszły jego słuchu. A teraz musiał ich zostawić na bliżej nieokreślony czas. Zaczął zastanawiać się nad faktem czy to, iż przeżył jako jedyny ze swego oddziału było naprawdę przejawem opieki Imperatora czy może tylko kaprysem losu...
W jednej chwili otrząsnął się - nie czas na myślenie o tym. Z tego co się orientował do przybycia wahadłowca zostało niewiele czasu - coś około godziny. Może to było i dużo czasu, ale zdecydowanie wolał być tam wcześniej niż później. Jego sytuacja była już i tak wystarczająco skomplikowana.
Schował piersiówkę i w rozpoczął marsz szybkim krokiem w stronę strefy lądowania. W ciągu kilku minut był pod drzwiami wejściowymi. Wziął głęboki oddech i wkroczył do doków, rozglądając się za osobą, która może mu powiedzieć nieco więcej na temat tego co będzie się działo dalej.
“Better to fight for something, than live for nothing”

General George S. Patton

Fortis cadere, cedere non potest
Mekow
Bosman
Bosman
Posty: 1784
Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
Numer GG: 0
Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: Mekow »

Beka Ryder

- Miło mi poznać. - rzekła uprzejmie gdy mężczyzna się przedstawił. Wiedziała, ze wśród bogaczy należy zachowywać się... nieco inaczej niż zwykle.
- Poproszę. - odpowiedziała, gdy zaproponował jej wina. Zastanowiło ją, że naszykował aż trzy butelki napoju - mieli zrobić degustację, czy może chciał ją upić?
- Zanim przejdziemy do części stricte biznesowej, chciałbym - kontynuował, wybrawszy po chwili namysłu butelkę z prawej strony - upewnić się, że moi informatorzy zaświadczający o Pani możliwościach posiadali absolutną rację. Czy mogłaby pani sama siebie jak najlepiej zarekomendować? - zapytał z szelmowskim uśmiechem, nalewając sobie nieco tylko wina zanim podszedł i napełnił kieliszek przemytniczki.
Beka uśmiechnęła się do rozmówcy. Bez jej wiedzy zebrał informacje o jej osobie i przez moment zastanawiała się jak mu się to udało. Szybko jednak znalazła odpowiedź - kasa. Ten osobnik był na tyle bogaty, że wydał sporo pieniędzy na zdobycie informacji. To z kolei oznaczało, że spodziewa się zarobić znacznie więcej na tym co miałaby dla niego przemycić, oraz że może to być największy interes jej życia.
- Myślę, że nikt nie przekazał by Panu błędnych informacji. - zaczęła, nie była pewna czy nie powinna powiedzieć "tobie", zamiast "panu", ale lepiej zachować pewien dystans i oznaki szacunku.
- Zajmuje się tym przez całe życie. Podobnie jak mój ojciec, więc jest to już tradycja rodzinna i mam to w genach. - rzekła uśmiechając się, a następnie mówiła dalej - Mam dobry, szybki statek i umiem go pilotować. Dodam też, że jeszcze nie zdarzyło mi się "zgubić" towar.
Usiadł na swoim miejscu, przysłuchując się. Skinął głową z uznaniem usłyszawszy te słowa. Sprawiał wrażenie, że usłyszał dokładnie to, co chciał.
- Dobrze więc, to mi w zupełności wystarczy. Wierzę, że będzie Pani w stanie bezproblemowo przechytrzyć kontrolerów doków oraz patrole. Zanim przekażę jednak konkrety, chciałbym się upewnić - poniekąd zawrzemy niepisaną umowę, ale jak najbardziej ważną. Dlatego uprzedzam, iż wycofanie się byłoby problematyczne i musiałbym przedsięwziąć pewne środki ostrożności do czasu gdy wykona to ktoś inny... Rzecz będzie niebezpieczna, w obie strony będzie musiała Pani transportować mojego kompetentnego pełnomocnika, który odnajdzie dany przedmiot w nieprzyjaznych warunkach w miejscu lądowania, na siódmej, niezamieszkałej poza kolonią karną planecie tego układu. Planeta jest patrolowana i tam najpierw zabijają, a potem zamiast pytać sami dociekają z resztek. Albo i nie. Przyjmuje pani? - pozwolił by Beka zastanawiała się nad odpowiedzią i wykorzystał chwilę by nalać i sobie wina, po czym chwycił kieliszek i mierząc kobietę spod przymrużonych oczu oczekiwał ostatecznej odpowiedzi.
Usłyszawszy ofertę Beka miała przez moment odrobinę wystraszoną minę, musiała jakoś wyluzować... i rozwiązanie swojego problemu trzymała akurat w dłoni. Wypiła naprawdę solidny łyk wina na uspokojenie, po czym już dość spokojnie powiedziała:
- Ta kolonia karna nie brzmi zachęcająco. - wyraziła swoje wątpliwości. - Ale jestem gotowa na nieco większe niż zwykle ryzyko. - stwierdziła. - Jeśli dobrze rozumiem, to pański pełnomocnik zajmie się odnalezieniem towaru?
- Doskonale. Nie spodziewałem się odmownej wypowiedzi. Skoro wie już pani, czym zajmie się mój pełnomocnik, przejdę do dalszych działań, na wypadek gdyby z jakichś przyczyn musiała pani wracać z towarem bez niego. Opisze on pani przedmiot, ja tylko określę go jako jasnobłękitny, niemal przezroczysty owal, klejnot wykonany przez Xenos. Nie muszę chyba mówić co grozi za jego posiadanie. - tu upił łyk wina.
- W każdym razie musiałaby pani mu krótko towarzyszyć. Z samą kolonią się nie zetkniecie, choć okoliczna fauna może się okazać... uciążliwa. Stąd przyda się pani broń. Wszystkie te trudy zostaną wynagrodzone zaś siedemset pięćdziesięcioma tysiącami Kredytów Standardowej Uniwersalnej Waluty Imperialnej, co odpowiada milionowi i sześciuset sześćdziesięciu tysiącom lokalnych koron... dość dużo by wybudować rezydencję niedaleko i wynająć służbę na najbliższe trzy pokolenia. - dodał z uśmiechem, czekając na reakcję kobiety. Płaca była dalece więcej niż godziwa...
Słysząc swoje wynagrodzenie Beka otworzyła szeroko usta ze zdziwienia co natychmiast przeszło w szczery uśmiech. Takiej fortuny nigdy w życiu nie widziała i jeśli to się uda nie będzie musiała nigdy tak ryzykować, a jej życie stanie się pełne luksusów na które nie może sobie obecnie pozwolić.
Napiła się wina opróżniając tym samym swój kieliszek. Zastanowiła się przez chwilkę.
- Mogę spytać co jest w nim takiego niezwykłego, że jest aż tyle wart? - zapytała.
Szlachcic uśmiechnął się i odpowiedział:
- Jego wartość ciężko bezpośrednio przekazać... Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie chcę być przesadnie tajemniczy... pokrojenie go na mniejsze części i sprzedanie paserom z pewnością się nie zwróci, lecz... przez całe życie ryzykując je nawiązywałem kontakty z... osobami, których znajomość można przypłacić życiem przez niewłaściwe metody, pośpiech albo świadomość imperialnych organów władzy. Czy zaspokoję pani ciekawość, panno Ryder, jeżeli stwierdzę, że wart jest więcej niż zwykłe, dbające o jedynie przyjemne życie doczesne osoby jak ja czy pani byłyby w stanie zeń osiągnąć? - z tymi słowy dolał Bece więcej mocnego wina, silnie uderzającego do głowy Na tyle że można by się zastanowić, czy to w ogóle jest wino.
Beka nadal się uśmiechała. Nie była pewna czy to z powodu sumy jaką jej właśnie obiecano, czy też z powodu wypitego wina... a może była to sprawka obu na raz.
- Zatem... kim jest mój pasażer ? - zagadała posyłając rozmówcy badawcze spojrzenie. Po czym upiła nieco wina, które smakowało jej coraz bardziej.
- Z pewnością fascynującym człowiekiem. - odpowiedział tajemniczo, pochylając się nieco nad stołem. - Widziałaś już kiedyś jakiegoś Xeno, prawda?
Mimo nowej wiadomości Beka nadal się uśmiechała, choć już nie aż tak szeroko i szczerze jak poprzednio. Najlepsze wieści już usłyszała, a teraz kolej na pozostałe.
- Owszem spotkałam. - odpowiedziała.
Zastanowiła się przez moment, czy jest coś jeszcze co chciałaby wiedzieć, zanim zada ostateczne pytania. Upiła przy tym kolejną porcję wina.
- A jeśli coś mu się stanie zanim odnajdzie ten klejnot? Mam go sama szukać? - zagadała.
- Na początku udzieli pewnych wskazówek... - zaczął rozważać sytuację. - Jeżeli będzie to możliwe, owszem, ale nie będę pani rozsądzał z braku podejmowania samobójczych działań. Chociaż liczyłbym iż chwilę na planecie będzie mu pani towarzyszyć. Na pewno zadba o to, by wszystko potoczyło się gładko, gdyby jednak coś poszło nie tak, zostawiam wybór pani. - zakończył, dolewając obydwojgu jeszcze więcej mocnego alkoholu.
Beka podziękowała za dolewkę posyłając szlachcicowi figlarny uśmiech. Upiła kolejny łyk napoju, który naprawdę jej zasmakował.
- A powiedz mi jeszcze - zaczęła nie zauważając nawet, że przeszła z "Pan" na "Ty", co musiało zostać wywołane przez poziom alkoholu w jej organizmie - czy to daje się jakoś wykryć. Biega mi tu o to, czy wystarczy zwykły schowek, czy powinnam wziąć jakieś specjalne środki maskujące... ołowianą skrzynkę, czy coś tam takiego. - rzekła.
Czuła się taka spokojna i wyluzowana, nic więc dziwnego, że język się jej nieco rozwiązał.
- Nie. Dopóki nikt tego nie zobaczy, nie będzie problemu. W zasadzie kontrolerzy nie mają pojęcia co to jest, więc mogłabyś mając, odpowiednie pozwolenie dotycące odpowiedniej biżuterii przewieść go i w szklanej gablotce albo na łańcuszku na szyi, co nie byłoby znowu złym pomysłem. Ale póki co, mam prezent, albo zaliczkę, jak kto woli. Jeden z owoców moich wypraw, jeszcze z czasów gdy osobiście się tym zajmowałem, właśnie naszyjnik... - oczekując zaintrygowania kobiety, pokazał jej niewielki - mieszczący się w dłoni, srebrny wisiorek o nieco zawiłym kształcie...
- Przynosi szczęście, dla tych jednak, którzy nie wierzą w zabobony wciąż pozostaje jego wartość rynkowa...
Kobieta przyjrzała się medalionowi. Szczerze mówiąc liczyła na gotówkę, ale i to mogło być. Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, więc nie spytała ile wynosi owa wartość rynkowa.
- Ładny. - podsumowała i dopiła, sama nie wiedziała który, kieliszek wina.
- Ale jeszcze chciałabym zapytać, mam nadzieję, że się nie pogniewasz, - uśmiechnęła się figlarnie - co jeśli nie uda mi się go zdobyć?
Wzruszył ramionami wstając i podchodząc od tyłu do krzesła Beki, by delikatnie zapiąć jej naszyjnik na szyi. Mamrotał przez moment coś po cichu co było oznaką iż alkohol najwyraźniej i na niego zaczynał działać.
- Jak już mówiłem, nie zamierzam nikogo ścigać za brak samobójczego narażania życia... Proisłbym tylko aby to powiedzieć, a ja zacznę wynajmnować zbrojną grupę bandytów brutali, którzy może okażą się na tyle liczni i tępi, by wykonać to i z narażeniem życia. Bardzo ci w tym do twarzy. - dodał na końcu.
Beka spojrzała w dół. Medalik dobrze leżał spoczywając na jej niemałym biuście, a jego srebrna barwa doskonale współgrała z czarną koszulką.
Beka mocno odchyliła głowę do tyłu - na granicy wzroku widziała swojego pracodawcę, który był teraz dla niej do góry nogami.
- Wszystko brzmi naprawdę super. - powiedziała z uśmiechem. - Nie ma jeszcze żadnych haczyków? - spytała przezornie, a sufit, który obecnie widziała zaczął się niebezpiecznie poruszać, jakby właśnie nastąpiło trzęsienie ziemi - Beka zdawała sobie sprawę, że był to wpływ alkoholu i przyjętej pozycji.
- Absolutnie żadnych, obiecuję... omówiliśmy już wszystkie potencjalne trudności, zakładając nawet najczarniejsze scenariusze, ale przecież obydwoje dobrze wiemy - na chwilę odszedł, uzupełniając ponownie kieliszek kobiety - że przecież do nich nie dojdzie. Przecież obydwoje wiemy, że jest pani... wybitnie i wszechstronnie utalentowana. - tym razem podał jej kieliszek do dłoni, wciąż z szelmowskim, może tylko nieco drapieżnym spojrzeniem... choć mogła to być tylko wina alkoholu...

Beka uśmiechnęła się szczerze patrząc mężczyźnie prosto w oczy. Komplement podziałał pozytywnie na jej samopoczucie, czekający ją zarobek też i do tego jeszcze to wspaniałe wino. Upiła mocny łyk. I odwróciła się przodem do niego. Patrząc mu w oczy powiedziała: - Jesteś niesamowity. i posłała mu figlarny uśmiech. Czekała aż podejmie on kolejne kroki.
- To zdecydowana przesada. odpowiedział upiwszy łyk. - Martwi mnie raczej... niedopełnienie form towarzyskich, toteż, skoro część związana z interesami już się zakończyła, może mogę zaproponować ci pokazanie rezydencji? - odpowiedział, chociaż rozmowa już dla obydwojga przeistaczała się w grę półsłówek.
Beka nie była nowicjuszką w tych sprawach - dobrze znała się na słownych podchodach. Ten stół nawet by jej odpowiadał, ale sypialnia istotnie może być ciekawsza.
- Prowadź zatem. - powiedziała z uśmiechem i wyciągnęła ku niemu swoją dłoń.
Trzymając w jednej dłoni kieliszek, drugą podał przemytniczce i pomógł jej wstać, przyciągając ją bardzo blisko siebie. Tą samą ręką objął ją w talii i wskazał jedne drzwi kieliszkiem.
- Tędy proszę.
Uśmiech nie znikał z jej twarzy. Może początkowo wywołane to było winem, ale teraz już leciało samo niczym jazda na nartach z górki.
Nic nie mówiąc udała się razem z nim na "zwiedzanie rezydencji". Możliwe, że w tym stanie upojenia chodzenie średnio by jej szło, więc nie ryzykując niczego nie omieszkała objąć i jego. Jednocześnie wyciągnęła z kieszeni małą zieloną pigułkę i niezauważalnie dla mężczyzny połknęła ją - preferowała bezpieczeństwo.
Gdy pokrótce bardzo szybko przeszli niewielką część budynku, doszli do początkowego celu - sypialni. Otworzył drzwi i poprosił ją przodem. Pierwszym oczywiście co się rzucało w oczy - zwłaszcza w jej obecnym stanie - było dosyć rozłożyste łoże wraz z baldachimem. Mężczyzna wszedł za nią i sięgnął po małe puzderko z szafki nocnej, które otworzył i jej zaproponował. Pełne było białego proszku.
- Jeżeli mógłbym zaproponować... potęguje odczucia, nie szkodzi i nie uzależnia... o ile stosowane jest z umiarem. - wyjaśnił, samemu wysypując nieco na palec i wdychając.
Beka zawahała się przez moment przygryzając dolną wargę. Zasadniczo stroniła od tego typu środków, ale w jej obecnym stanie upojenia... dała się skusić. Zadbała jednak o to, aby nie brać za dużo - wzięła nawet mniej niż połowę tego, co jej zleceniodawca.
- Zwykle nie biorę... Tak dla towarzystwa. - powiedziała z uśmiechem. Wszak cała reszta jej wizyty tutaj była "dla towarzystwa". Beka rozejrzała się po sypialni.
Pomieszczenie, choć urządzone elegancko i schludnie, przez to zapewne zdało się pustce wobec nie bardziej bogato, ale na pewno bardziej egzotycznie ozdobionych innych pomieszczeń rezydencji. Widziała niewielką garderobę z lustrem zdobionym srebrem, zamkniętą szafkę niewątpliwie mieszczącą drinki oraz zamkniętą szafę z nieznanego jej, przypominającego kość materiału, nie naznaczoną żadnymi widocznymi żłobieniami. Poza łożem i wspomnianymi elementami ściany pokryte były różnych rozmiarów obrazami o abstrakcyjnej tematyce. Gdy kobieta zażyła specyfiku, bogacz widząc jej zainteresowanie taktownie zaczekał chwilę aż zaspokoi swoją ciekawość.
- Nieźle. - Beka z uśmiechem podsumowała wystrój. Następnie zbliżyła się do Vanis'a.
- Sprowadzasz tu pewnie sporo panienek. - spytała z figlarnym uśmieszkiem, patrząc mu jednocześnie w oczy. Trochę ciężko było jej utrzymać ten kontakt wzrokowy, gdyż jej partner ciągle się poruszał... a może to wzrok płatał jej figle z powodu alkoholu?
Mężczyzna odstawił niewielki pojemnik ze szczerym uśmiechem i podszedł do kobiety bardzo blisko, także wpatrując się jej w oczy.
- Niezupełnie... Moja droga, u nas nie ma dość takich pięknych kobiet jak ty, bym miał kogo tak licznie zapraszać...
Beka zaśmiała się szczerze. Spodobał jej się ten komplement. Złapała mężczyznę za ramiona chcąc się czegoś przytrzymać podczas zdejmowania butów, ale przy okazji sprawdzając też jego muskulaturę. Nadepnęła piętę buta i uwolniła jedną stopę, zaraz potem to samo zrobiła z drugą. Wszystko nie zajęło jej więcej niż dwie sekundy. Nie było czasu do stracenia.
Zaskakująca mogła być może nie nadzwyczajna muskulatura najemnika czy zawodowego zabijaki, ale silna budowa byłego wojskowego... a może przestępcy. Mężczyzna przekrzywił głowę wciąż z tym samym zawadiackim uśmiechem.
- Doprawdy, uważam iż takimi momentami trzeba się delektować. Może mógłbym ci pomóc? Choć jeżeli oczywiście lubisz pośpiech... - przy okazji tych słów mężczyzna zdjął domowy szlafrok, ukazując bardzo stylowe bokserki i szykowną koszulę, którą zaczął rozpinać.
- Spoko. - odpowiedziała krótko. W tym momencie czyny mówiły więcej niż słowa.
Przyglądając się mężczyźnie rozpięła pas, a następnie spodnie, by same z siebie opadły jej do wysokości kolan, ukazując jej fioletowe, zdobione koronką majteczki. Zrobiła dwa kroki w kierunku łóżka i zgodnie z jej planem część jej garderoby została tam gdzie powinna - na podłodze. Pociągnęła mężczyznę za sobą.
Ten chciał chyba jakoś skomentować, ale tylko poszerzył się jego uśmiech. Zdjął koszulę i podążył na łóżko obok kobiety, kładąc się na boku i kładąc delikatnie dłoń na jej udzie.
- Z tego co widzę masz zaplanowany cały scenariusz... - wyszeptał.
W odpowiedzi Beka tylko zachichotała - wszak nigdy nie było tak samo. Przyjrzała się jego klacie - dobrze zbudowany mężczyzna, bez blizn, było tym co chciała zobaczyć. Cały pokój lekko wirował i wszystko ładnie się układało - była zadowolona... choć nie mogła się doczekać tego co będzie dalej.
Przysunął swoją głowę na odległość oddechu. Po chwili zastanowienia przywarł na moment ustami do ust Beki, jednocześnie ręką zmierzając wyżej, pod shirtem, delikatnie pieszcząc jej plecy.
"Nareszcie konkrety" - pomyślała Beka i rozkoszowała się zaoferowanymi jej pieszczotami. Aby się odwzajemnić objęła go rękoma i zaczęła gładzić po karku. Następnie, tak jak On szedł ręką wyżej, tak Ona szła swoimi niżej. Ona jako pierwszy dotarł dłonią do czegoś konkretnego - wyczuł pod palcami pasek materiału i oczywiście wiedział, że był to stanik tej pięknej kobiety.
Pomógł sobie drugą ręką przy zdejmowaniu shirtu z kobiety, przerywając pocałunek tylko na moment jego zdejmowania. Odrzuciwszy go, zaczekał chwilę podziwiając ciało kobiety w samej bieliźnie.
Górna część bielizny kobiety stanowiła oczywiście komplet z dołem - fioletowy stanik był dobrze dopasowany i wyglądał znakomicie z licznymi zdobieniami i koronką na brzegach. W tej chwili oprócz bielizny Beka miała już tylko otrzymany niedawno srebrny medalion. Szlachcic musiał przyznać, że blondynka prezentowała się wspaniale. Uśmiechała się zadowolona jak pożerał ją wzrokiem. Ciekawiło ją co będzie dalej.
Po chwili z powrotem przysunął się do kobiety, odpinając stanik i odrzucając. Równocześnie zaczął całować zagłębienie szyi kobiety, systematycznie kierując się ku jej piersiom, dłońmi zaś wodził po jej plecach, boku i talii. Beka w tym czasie rozpięła jego pasek i spodnie, ale zdjęcie ich pozostawiła już jemu. Mężczyza tylko na krótką chwilkę przestał zajmować się kobietą - szybko uporał się z własnymi spodniami. Po tym odłożył je na bok i wróciwszy do pieszczenia jej pięknego ciała, drugą ręką powoli zdejmował z niej ostatek bielizny.
Aby mu pomóc w zdjęciu ostatniego elementu Beka uniosła lekko swoje zgrabne cztery, a następnie rozkoszowała się doznaniami. Może to ten nieznany środek, może alkohol, to nie miało już znaczenia. Jej oddech nieco przyspieszył, a dłońmi zaczęła gładzić mężczyznę po karku i tyle głowy.
Schlebiała mu uległość kobiety i pozwolił przyciągnąć swoją głowę całując kobietę ponownie w usta, tym razem namiętnie. Jedną rękę złożył za szyją Beki, drugą zaś skupił się na delikatnym gładzeniu jej ciała. Beka zaczeła chyba odczuwać działanie narkotyku - istotnie wzmacniał doznania.
Poddała się chwili. Z zamkniętymi oczyma, rozkoszowała się tymi wspaniałymi chwilami. Zeszła rękami niżej lekko drapiąc jego plecy, aż doszła nimi do ostatniej części jego garderoby... Zaraz potem nie miał ich już na sobie.
Kobiecie robiło się coraz goręcej, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie wiedziała, czy był to efekt narkotyku, ale mężczyzna znał jego działanie i wiedział jak to wykorzystać. Beka po części chciała spojrzeć w dół, aby być "naocznym świadkiem" wszystkiego, ale obecnie odchyliła głowę do tyłu i z zamkniętymi oczyma pozwoliła mu działać dalej. Mężczyzna sięgnął po jedną z poduszek i delikatnie włożył Bece pod biodra, aby było im wygodniej.
...
Trwało to kilkadziesiąt minut, może nieco ponad godzinę... Beka miała nadzieję, że te kilka drobnych zadrapań na jego plecach nie będą mu przeszkadzały - po tym co zrobili naprawdę nie powinien narzekać.
Wieczór był w pełni udany i być może srebrny medalion - jedyne co Beka miała w tej chwili na sobie, istotnie przynosił szczęście.


Wersja nieco ocenzurowana - jak ktoś koniecznie chce pełną, pisać na PW.




_________________
Ouzaru wróciła na forum :D
Drake pisze: :shock: :shock: :shock: :shock: :shock: :shock: :shock: :shock: Brak mi słów po prostu karta postaci pierwsza klasa wielkie dzięki ^^

.
Ostatnio zmieniony czwartek, 5 listopada 2009, 06:37 przez Mekow, łącznie zmieniany 1 raz.
the_weird_one
Mat
Mat
Posty: 407
Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
Numer GG: 6271014

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: the_weird_one »

Simon Albriecht

Na pokładach startowych krążownika klasy "Dyktator" panowało nie lada zamieszanie - poza Simone, różnego rodzaju oficjelami i urzędnikami w monstrualnych jak na wahadłowce lądownikach na planetę przenoszono sześć różnych regimentów Gwardii. Żołnierze byli kwaterowani w ledwie skoordynowany sposób, gdzieniegdzie kończono przeglądy, gdzie indziej technicy wzywani byli do podejrzanych usterek. W całym tym tłumie Simonem nikt się za bardzo nie interesował, ale o ile dobrze mu świtało w pamięci, szturmowcy przy transporcie mieli się poruszać niewielkimi wahadłowcami klasy Aquila tak jak oficerowie Gwardii. Szybko odnalazł ich miejsca startowe. Przygotowanych było dziwiętnaście, jeden posiadał oznaczenia regimentu Kasrkinów - nie pozostawiało żadnych wątpliwości, że tam powinien się skierować. Oznaczony żółtymi pasami niewielki plac zawierał w obecnej chwili nie tylko Aquilę, której prawy silnik badał odziany w pomarańczowy mundur technik, ale także dwóch najwyraźniej szturmowców z mundurach cywilnych i z przygotowanymi bagażami. Siedzieli na jakichś dużych metalowych skrzyniach niewiadomego przeznaczenia rozmawiając o nadchodzącym locie, ożywili się nieco na widok sierżanta innego oddziału. Gotowy pilot w hełmie oparty był o właz wejściowy i klnąc kłócił się z technikiem o brak ciągu, co ten drugi kwitował brakiem widocznych uszkodzeń.
Poza tym, chyba na kogoś czekano.

Beka Ryder

Beka obudziła się rankiem w łożu. Sama. Jej ubranie spoczywało ułożone na jednej z szafek. Vanis najwidoczniej gdzieś wyszedł.
Gdy do drzwi zapukał i przedstawił się lokaj, ubrała się szybko i otworzyła mu drzwi. Ten poinformował pokrótce iż pan musiał udać się rano w ważnych kwestiach do miasta i może wrócić albo wieczorem, albo nawet pojutrze. Zaprosił też kobietę na dół, na przygotowane śniadanie. Przygotowane i w luksusowych warunkach było tym, czego Beka potrzebowała. Wskazał jej jak dojść do łazienki aby mogła się odświeżyć po nocy i zszedł na parter.

Potem już gdy zeszła do jadalni podał bogate śniadanie, może nie tyle wystawne czy wyszukane, ale sporządzone ze składników, jak Beka podejrzewała po smaku, naturalnego pochodzenia a nie modyfikowanych lub syntetycznych produktów stanowiących normę dla zdecydowanej większości społeczeństwa niemal dowolnej klasy. Poza śniadaniem podanym w bogatej zastawie lokaj przyniósł jej kartkę i wyszedł, informując że jest do jej dyspozycji. Wystarczy zawołać.
Na kartce był jedynie numer komunikatora osobistego. I uwaga.
Proszę wezwać mnie dopiero na godzinę zanim uzna Pani, że najwyższy czas wyruszyć.

Volcatius

Pokonał daleką drogę nieoświetlonymi korytarzami, raczej unikając kierowania się wzrokiem w takich warunkach. Co i rusz wyczuwał pod stopami ciała serwitorów, załogi lub... braci...

Doszedł już do przedziału dla pasażerów krążownika uderzeniowego, tak rzadko wykorzystywanych. Wyczuł czyjąś obecność. Żywą osobę. Ledwie. Nie mógł tylko stwierdzić czy osoba ledwie żyła, czy jego zmysły były w jakiś sposób ograniczone.
I wtedy usłyszał ich. Zbieraninę myśli. Adrenalinę i natężenie. Doskonałe wyszkolenie niedoskonałych ludzi o konkretnych celu.
Było ich przynajmniej stu. W różnych miejscach okrętu. Kierowali się skoordynowanie, byli uzbrojeni i groźni, w stanie najwyższego napięcia. Jedni byli tuż obok. Jedni sprawdzali pomieszczenia doszedłszy do przedziału od drugiej strony.
Wszyscy musieli widzieć trupy. Mieli jeszcze mniejsze pojęcie o tym, co się stało przed Volcatiusem. Nie wiadomo jak zareagują na żywą osobę.
Czy byłby to Volcatius, czy ktoś z ich pasażerów kto przeżył.

Nie wiedział kto to jest, ale był niemal pewien, że bardzo trudno będzie nawiązać przyjazne stosunki nie umiejąc wyjaśnić masakry jaka tu miała miejsce.

Co więcej, pojawili się bardzo szybko. A namierzyć was mogli tylko ci, którzy was ścigali... A zdrajcy przeciągnęli na swoją stronę także zwykłych ludzi różnych jednostek.

Kimkolwiek byli i cokolwiek się tu stało, pozostało bardzo niewiele czasu na działania...

Marcus Gladius

Kantyna oficerska była dosyć cicha w porównaniu ze zwyczajnymi tego typu miejscami i pełna papierosowego dymu. Marcus często zachodził do kantyny, która jako jedyna przypominała mu o stopniu na tym pozbawionym porządnej administracji i jakiejkolwiek jurysdykcji świecie, mimo iż większość oficerów nie odpowiadała mu jako osoby. Stał przy kontuarze oczekując na zainteresowanie barmana, rozmyślając o koszmarze, który śnił mu się ubiegłej nocy. O śmierci brata z powodu choroby złapanej od żebraka. Nie pierwszy raz Marcusowi się to śniło, tak wiarygodne odtworzenie wydarzeń, których nie pamiętał aż tak wyraźnie.
- Ich chyba zupełnie popieprzyło... Na planecie stacjonuje pięćdziesiąt jeden pułków, a oni sprowadzają jeszcze trzy. Myślałem że chcą wzmacniać granicę Oka, tam gdzie patrole natrafiają na piratów i wrogie jednostki, gdzie jest jakakolwiek aktywność
- Zapewne wniosek generałów. - Marcus kątem oka zobaczył dwóch równych mu stopniem kapitanów z jednego z lokalnych regimentów. W okolicach Ula stacjonowały trzy lokalne i jeden cadiański, stąd brali się oficerowie skoszarowani w mieście. Jeden z rozmówców, meżczyzna po czterdziestce o czarnych acz siwiejących włosach, ugasił papierosa wciskając go w popielniczkę. - Mamy aż trzech, sporo jak na planetę łącznościową, mogą więcej niż jakiś samotny frajer choćby i był w Oku. Zwłaszcza, że jeden sukinsyn jest nie nasz tylko z Krieg... Interesuje mnie inna kwestia. Zastanawiam się co opóźniło chłopców z Chwały, okręt powinien tu być od tygodnia. Zamiast nich otrzymujemy w trybie przekierowania właśnie nową jednostkę. Niedługo przyjdzie pewnie arbitrator Faulke, powinien wiedzieć więcej. Słyszałem, że przysyłają mu jakiś speców z pokładu do ułatwienia roboty... Arbites mają pełne ręce roboty po tej całej eksplozji...

Informacja była dla Marcusa pierwszą interesującą nowiną tego dnia. Znał Faulke'a, co więcej Arbitrator dosyć dawno temu pytał go, czy nie byłby zainteresowany współpracą z "ekspertami w dziedzinie egzekwowania głosu prawa". Miał niejasne przeczucie, iż te kwestie mogą być powiązane...
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
Darlar
Marynarz
Marynarz
Posty: 229
Rejestracja: poniedziałek, 8 września 2008, 12:37
Numer GG: 8299547
Lokalizacja: Warszawa

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: Darlar »

Obrazek

Volcatius Khaeso Getha Soretides

Mijając kolejne ciała poległych postanowił nie zwracać na nie większej uwagi. Zbytnio spowalniało go to w marszu, poza tym nie miał teraz czasu ani na ich opłakiwanie, ani na modlitwy za ich duszę. W końcu zatrzymał się przy rozwidleniu korytarzy i uważnie rozejrzał. W prawdzie do jego umysłu docierały sygnały życia jakiejś istoty, ale był to bardziej przytłaczający niż pocieszający fakt. Rozejrzał się bacznie i ruszył dalej, sygnał życiowy był tak słaby, że ostatni z ocalałych mógł natychmiast potrzebować jego pomocy. Nagle jednak kolejne doznania niemal wcisnęły jego podeszwy w ziemię i nie pozwoliły mu na kontynuację marszu. Dziesiątki myśli niczym fala przetoczyły się przez korytarz. Volcatius zaklął w myślach i zaciekle zacisnął zęby. Przez chwilę jego umysł starał się wyciągnąć sensowne wnioski z zaistniałej sytuacji. Z jednej strony wróg musiałby się okazać niezwykłą nieroztropnością, gdyby do abordażu wysłał setkę zwykłych homo sapiens. Z drugiej strony jednak, jeden Imperator raczył tylko wiedzieć jak wielki obłęd zasiedlił się w umysłach wrogich dowódców. Przez chwilę w jego sercu zagościł żal do swych poległych towarzyszy. Gdyby chociaż trzech z jego braci przeżyło nie wachałby się ani chwili i przeprowadził bezpośredni atak na wrogie oddziały... był jednak sam. A jego pomocy potrzebowała nie tylko osoba, której dusza słała do niego nieświadome prośby o pomoc. Nie mógł pozwolić sobie na walkę w chwili, gdy również Shyvrida nie miał możliwości otrzymania innej pomocy. Żal do jego braci błyskawicznie przemienił się w zaciekłą nienawiść do tych, którzy pozbawili ich życia. Astrates zadziałał instynktownie. Ruszył dalej, czujnie niczym skradający się kot. Przy okazji przypiął swą broń do pancerza i zaczął się zbieraniem dodatkowej amunicji, podajniki zamontowane w plecakach jego kolejnych braci dostarczału mu zarówno dodatkowych magazynków, jak i szczególnie przydatnych w takich warunkach granatów. Mając swój pistolet bolterowy i Khopesh przymocowane do zbroi sięgnął też po klasyczny karabin bolterowy. W razie spotkania z wrogiem, mogło się okazać, że będzie potrzebował cięższej broni. Poruszając się powoli na przód, Volcatius przystanął przy następnym rozwidleniu. Swoim umysłem spróbował przebić się przez natłok cudzych myśli i dotrzeć do przebywającego na mostku nawigatora.

- Jeśli mnie słyszysz Shyvrida, miej się na baczności. Na pokład dostał się conajmniej stuosobowy oddział. Nie ma pośród nich Astrates, ale nie mam pewności czy są agresywnie nastawieni czy nie... W sytuacji w jakiej się znajdujemy stawianie im jakichkolwiek warunków, lub zdradzanie swojej obecności byłoby lekkomyślne. Jeżeli zdołasz, spróbuj odciąć jak największą korytarzy, tak by zapewnić mi powrót na mostek, i byśmy później mogli dotrzeć do lądowników. To powinno spowolnić ich przemarsz przez okręt... czekaj na mnie.

Przesławszy nawigatorowi długą myśl przez sekundę czekał na jego odpowiedź po czym zerwał połączenie i biegiem ruszył w stronę z której dobiegał sygnał życiowy jednego z załogantów. Gdyby po drodze natrafił, na któregoś z setki nieznajomych zamierzał niezatrzymując się, roztrzaskać mu czaszkę kolbą odebranego jednemu z poległych boltera. Strzelanina mogłaby ściągnąć na jego osobę niepotrzebną uwagę gości. Biegnąc, za pomocą swojego hełmu spróbował jeszcze prześledzić pasma radiowe. Mogło się okazać, że ludzie nadawali na dostępnej mu częstotliwości, a prowadzone przez nich konwersacje, znacznie rozjaśniłyby mu obraz sytuacji.
O o
/¯_____________________________________
| IMMA FIRIN' MAH LAZOR!!! BLAAAAAAAH!!!
\_¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯
necron1501
Mat
Mat
Posty: 448
Rejestracja: poniedziałek, 4 lutego 2008, 17:42
Numer GG: 10328396

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: necron1501 »

Marcus Gladius


Marcus rozejrzał się po sali, szukając kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Lecz jak to zwykle bywa, ludzie odwracali wzrok, udawali że go nie widzą. Nic dziwnego. Obcy zesłany na ich planetę, która jest traktowana jako obóz karny dla wyższych rangą oficerów. Wzmianka z rozmowy dwóch kapitanów zaintrygowała go. "Ciekawe czy to tego miała dotyczyć oferta arbitratora? Już nie mogę wysiedzieć w tej nudzie i całkowitym pozbawieniem jakiegoś celu. Nie wierzę, że dowództwo ma taki wysyp oficerów, aby móc w nich przebierać i połowę wysyłać na takie zadupie. Po drugie po co im kolejne trzy pułki? Czyżby coś się szykowało? Musze znaleźć Faulke, może on się ze mną podzieli dokładniejszymi informacjami".
Odgarnął swoje krótkie brązowe włosy sprzed oczu i przyjrzał się tej dwójce dokładniej. Trzeba będzie ich zapamiętać. Nagle typek ze stolika obok dmuchnął dymem z cygara w jego kierunku. Dym unosił się chwilę gryząc w oczy, przynosząc niemiły zapach taniego tytoniu. Nie zamierzając dłużej siedzieć w tym smrodzie, podniósł swój płaszcz i skierował się do drzwi. Jego masywna sylwetka wyróżniała się wśród niskich stolików i cicho rozmawiających ludzi. Lawirując zręcznie między gośćmi. Ludzie nie zwracali w ogóle na niego uwagi, zajęci codziennymi sprawami, piciem, paleniem, graniem w karty i plotkowaniem. Dotarł po chwili do drzwi. Strażnik przy drzwiach pozdrowił go skinieniem głowy, po czym zaczął znów przyglądać się sali. Ciężką atmosferę było czuć, zbierało się do jakiejś bójki, byle by ją rozładować. Drugi pochrapywał w kącie trzymając szklankę z bliżej nieznaną substancją."Co ci ludzie teraz piją? Wygląda jak szczyny ze smarem..."

Gladius wyszedł z kantyny i odetchnął świeżym, filtrowanym powietrzem. Korytarz ciągnął się naprzód oraz skręcał w lewo. Klinicznie czyste ściany i podłogi, duża ilość drzwi, to częsty widok w tym dziale budynku. Nie czekając długo, skierował się do apartamentów arbitra. Było dość późno i była dość duża szansa, że go tam znajdzie.
Ledwo zrobił parę kroków ujrzał go, jak szedł do kantyny. "Nie będzie trzeba go szukać i dobrze".


-Witam Faulke!-zagadnął do arbitra. -Pamiętasz swoją ofertę? Czy jest ona wciąż aktualna? Ponieważ ją przemyślałem i stwierdziłem, ze jestem zainteresowany-
ObrazekObrazek
ObrazekObrazek
Mekow
Bosman
Bosman
Posty: 1784
Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
Numer GG: 0
Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: Mekow »

Beka Ryder

Obudziła się lekko uśmiechnięta i zadowolona. nie otwierając jeszcze oczu wyciągnęła rękę w prawą stronę, ale ta nie natrafiła na jej partnera. Poszukała go więc po drugiej stronie łóżka, wyciągając lewą dłoń, ale tam też go nie było. Zaskoczona kobieta otworzyła oczy i mrugając kilka razy aby przyzwyczaić się do światła, rozejrzała się po pokoju. Vanis zniknął! Nigdzie go nie było, zniknął, odszedł, zostawił ją samą nie czekając na poranne przywitanie się, przytulanie, szczerą rozmowę i wspólne śniadanie podane do łóżka. Nie było go!
Zniesmaczona Beka ponownie padła głową na poduszkę i zamknęła oczy, aby jeszcze podrzemać. Nie wiedziała jak długo tak leżała, aż rozbudziło ją pukanie. Sama nie wiedziała dlaczego - może to przez to, że była jeszcze zaspana - zamiast spytać "kto tam?" i rozmawiać spokojnie przez zamknięte drzwi, powiedziała "chwileczkę" i zaczęła się w pośpiechu ubierać. Kolejna przykra niespodzianka - jedną z fajniejszych rzeczy było zbieranie swoich ciuchów po całym statku, a w tym przypadku pokoju - no ale dobra, tym razem mu to odpuści, bo ktoś czekał za drzwiami się spieszyła.

Lokaj zachowywał się profesjonalnie - uprzejmie i z dystansem, co podobało sie przemytniczce.
Wzięła sobie długą, wspaniałą, gorącą kąpiel, z dużą ilością piany i solami orzeźwiającymi skórę. Zjadła zdrowe i smaczne śniadanie. Nawet spodobała jej się na wygoda i luksus. Zrozumiała, że jęśli ta misja się powiedzie, to będzie mogła robić sobie takie urlopy. Bardzo jej by to odpowiadało.

Po zjedzeniu bardzo pokaźnego śniadania, Beka poszła się jeszcze trochę umyć, ale potem nie miała już nic więcej do roboty i zadzwoniła po lokaja. Jeśli wszystko dobrze rozumiała ostatnia godzina była przewidziana na poznanie jej pasażera.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera :?





Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Sirion
Marynarz
Marynarz
Posty: 293
Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:47
Numer GG: 11883875
Lokalizacja: Warszawa

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: Sirion »

Simon Albriecht

Mimo iż Simon służył w wojsku imperialnym od lat, nadal nie zdołał przywyknąć do wielu widoków. Pokłady startowe krążowników były jednym z nich. Chaos jaki panował wewnątrz był po prostu nie do opisania - wkoło niego tłoczyli się ludzie z różnych światów, przebywający tu z różnych powodów. Mijał zwykłych gwardzistów, urzędników i mechaników przenoszących się z jednego pojazdu do drugiego, eliminując istniejące i potencjalne usterki, aby jak najlepiej przygotować wahadłowce do odlotu.

Zgodnie z wydanymi rozkazami miał udać się do statków przeznaczonych dla szturmowców i oficerów gwardii. Mimo iż znalezienie wahadłowców klasy 'Aquila' nie zajęło mu dużo czasu, podczas przepychania się pośród motłochu miał kilka nieciekawych i bolesnych przygód. Oprócz kilku obić się o prostych gwardzistów, udało mu się dostać w chaosie jaki się wywiązał z łokcia w brzuch, a chwilę potem przypadkowo powalił jednego z mechaników, który w pośpiechu chciał przebiec obok. Pomimo tego wszystkiego wreszcie udało mu się przedostać do wahadłowców.

Przez chwilę rozglądał się w poszukiwaniu, swojego transportu, jednak po chwili udało mu się dostrzec oznaczenia regimentów Kasrkinów. Pewnym krokiem podszedł do pilota wykłócającego się o coś z technikiem. Jako iż przemieszczanie się w obrębie pokładu startowego trochę go zirytowało, bezpardonowo przerwał im sprzeczkę.
- Simon Albriecht melduje się - Wyprostował się i zasalutował niedbale - Zostałem niedawno przydzielony do lądujących oddziałów.
“Better to fight for something, than live for nothing”

General George S. Patton

Fortis cadere, cedere non potest
the_weird_one
Mat
Mat
Posty: 407
Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
Numer GG: 6271014

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: the_weird_one »

Powtarzam graczom, jeżeli chcecie dokładniejsze opisy otoczenia, odpowiedzi innych osób, przemycenie ich dokładniejszych opisów wyglądu, jeżeli wykazujecie większe zainteresowanie otoczeniem i osobami niż przejściowe, chcecie coś obejrzeć, poznać, zrozumieć, z kimś pogadać - jestem na GG. A teraz mniej pier... i wicej gry. Jeżeli dla kogoś za krótko - rozbuduję, tutaj albo choćby i tam. Podle gustu.

Simon Albriecht

- Skoro macie komplecik, to ja spadam. - zapowiedział technik, spakowawszy narzędzia do niewielkiej skrzyni trzymanej w dłoni i zeskoczywszy. - Ubzdurałeś coś sobie, świrze. Wszystko gra, robiłem przegląd trzy razy tylko w tym tygodniu. Więc następnym razem nie pierdol, tylko sam rusz dupsko i zajrzyj, czy wszystko gra.[/] - z tymi słowy zapakował skrzynkę na dużych rozmiarów wózek z licznymi drzwiczkami i niewielkimi kontenerami i popychając go ruszył do następnego stanowiska.
- Jak się będziemy rozjebywać, to będzie twoja win, kurwa mać! Ja się katapultuję, a ty odpowiesz za śmierć oficerów, gówniarzu! - pożegnał go pilot rozwścieczony dostatecznie by tworzyć nawet najbardziej nieprawdopodobne scenariusze na niekorzyść mechanika.
- Ciekaw jestem który to wymyślił - kontynuował pilot, obróciwszy się do Albriechta i wręczywszy mu kopertę i ręczny komunikator dalekiego zasięgu w technologii vox, niewielki pojemnik połączony kablem ze słuchawką i mikrofonem, mniejszą wersję polowego plecakowego urządzenia wykorzystywanego przez jednostki frontowe - żeby pilot wręczał materiały dotyczące misji. Masz, przekręć jak szybko się będzie dało i nie zgub bo dostanę opierdziel. Możesz się tym skontaktować z Twoim nowym przełożonym. A teraz chodź, wy dwaj, ruchy, nie będę na was czekał. - bez dalszych komentarzy odwrócił się i wszedł do lądownika. Szturmowcy natychmiast się podnieśli i zabrali swoje rzeczy, jeden nawet zatrzymał się by podać Simonowi dłoń. W samym lądowniku czekała jeszcze jedna osoba, tym razem w pancerzu, chyba także szturmowym acz lekkim jeżeli chodzi o klasę, złożonym z dosyć ciasnego kombinezonu i licznych cienkich płyt, w goglami zamiast hełmu i tylko pistoletem w kaburze. Z nie do końca jasnych przyczyn dana sylwetka niepokoiła Simona, gdy ten zajmował swoje miejsce, układał bagaże i zastanawiał się nad zawartością koperty czy osobą rozmówcy..

Beka Ryder

Lokaj przyszedł szybko. Wyglądał jakby rozważał zaczekać na pytanie, acz domyśliwszy się treści od razu poinformował przemytniczkę.
- Ze względu na osobę pani towarzysza nie spotka pani w tym miejscu. Przejście miastem byłoby dla niego zbyt ryzykowne, toteż zdecydował się z panią umówić już w okolicach pani statku i zapoznać z panią na pokładzie. Od siebie pragnę dodać z kolei, iż należy zachowywać się ostrożnie w jego towarzystwie i ignorować jego pogardliwy stosunek do otoczenia... w końcu to Xeno. Czy mogę panience służyć czymś jeszcze? Informacją? Materiałami? Kawą? - zapytał z lekką przekorą, choć widać było nieprzychylny stosunek względem obcego.
- Mógłbym też zaaranżować pani spotkanie z nim w jakimś... bardziej kameralnym miejscu w samej dzielnicy dokowej.

Marcus Gladius

- Miło cię widzieć. Wybacz, ale jestem dosyć zmęczony, choć w zasadzie szukałem ciebie. Mamy teraz tęższą sprawę i chciałbym użyć Twojej pomocy, zwłaszcza że sprowadzają mi podkomendnego i chciałbym abyś się nim zaopiekował. Mamy teraz poważną kwestię, która w niewyjaśniony i enigmatyczny sposób staje się "kwestią wojskową"... W każdym razie chciałbym to z Tobą dokładniej przedyskutować. - tu wskazał na korytarz prowadzący do kantyny trzymanym hełmem. Dopiero teraz Marcus dokładnie zobaczył, iż jego rozmówca wciąż jest w stroju operacyjnym i kamizelce ochronnej. Musiał wracać prosto ze szczególnie niebezpiecznego miejsca.

Volcatius

Prawy korytarz czysty. Zero śladów. Zero wroga.
Pusto.
Przystępuję do wyważenia.
Zajmuję pozycję.
Tu Strycken, wchodzimy, wchodzimy! O kurwa... więcej trupów.
Dochodzimy do hangarów. Wrota zamknięte. Zero ciał
Jesteśmy w przedziale.
Kierujemy się do przedziału silnika.
Baterie prawej burty, załoga martwa przy działach. Ja pierdolę... Ile krwi...
To jakaś sekcja... modlitewna. Symbole... wymazane krwią. Nie wiemy więcej. Ciała ułożone w dziwny wzór.
Datowanie przynajmniej osiem trzy zero. Może więcej. Stary typ.
Czysto.
Rozumiem. Przechodzimy na łączność krótką. Zmienić częstotliwość ogólną.


Volcatius był zdziwiony, jak szeroki dostęp do informacji zyskał. Komunikowali się i synchronizowali działania w szerszym zakresie. Zwykli ludzie, ale doskonale przygotowani. A może podstęp ich wrogów.
Podążał powoli w stronę drzwi do przedziału dla pasażerów. Kontrolka zamykanych pionowo stalowej, szerokiej na dwóch rosłych mężczyzn grodzi była sprawna.
I wtedy się zaczęło. Nagle została otwarta.

Obrazek

Żołnierz w pancerzu błyskiem obejrzał się na Astartes i w momencie gdy ten zaczął podejmować jakąkolwiek akcję, odwrócił się zalewając korytarz za sobą - i Volcatiusa - płonącym promethium z miotacza lewej ręki, biegnąc dalej.
- Kontakt! Korytarz, gigant w pancerzu ener...
Jakakolwiek nie byłaby kontynuacja, Volcatius wiedział, iż każde dobrze wyszkolone jednostki wojskowe zmieniłyby częstotliwość odbioru, co zapewne wykonano. Pomijając płomienie niebezpiecznie nagrzewające nawet jego pancerz energetyczny, robiło się gorąco...
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
necron1501
Mat
Mat
Posty: 448
Rejestracja: poniedziałek, 4 lutego 2008, 17:42
Numer GG: 10328396

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: necron1501 »

Marcus Gladius

Marcus przyjrzał się jego stroju. Ciekawe co się dokładnie stało...
-Cóż, to zacznijmy od początku. W czym rzecz? Bo jeśli moje obowiązki polegałyby tylko na niańczeniu to źle trafiłeś- odpowiedział Marcus siląc się na opanowanie. Nareszcie coś się dzieje.
Mężczyzna westchnął i odruchowo zaczesał krótko przystrzyżone, popielate włosy. Skierował wzrok na korytarz w zamyśleniu i wskazał.
- Jesteś oficerem, uważałem że niańczenie gorącego koszarowego towarzystwa to twoja specjalność... Możemy jednak się tam udać? Właśnie wracam ze strefy eksplozji po wypadku i mam ochotę na coś mocniejszego.
Marcus bez słowa skierował się do kantyny za towarzyszem
-O kim w ogóle jest mowa? Znam go? Co do niańczenia średnio chce mi się uganiać za typkiem, który tu wyląduje... Co to była, swoją drogą, za eksplozja?-
- Wypadek - skomentował arbitrator wchodząc do kantyny. Na jego widok barman zaczął przygotowywać umówiony dawno temu ulubiony trunek Faulke'a.
- Ten, o którym teraz tak głośno, wielka eksplozja reaktorów plazmowych w jednej z sekcji manufaktoryjnych. Wielka sprawa. Wracając zaś do twojej sprawy, mamy podejrzenia że nie wypadek, tylko dzieło niebezpiecznego sprawcy. Na tyle niebezpiecznego, że dostałem od zwierzchników wolną rękę doboru metod i środków jego ujęcia. - skinął głową oficerom, których rozmowę słyszał przed momentem Marcus.
Marcus skierował wzrok na dwóch oficerów zastanawiając się kim dokładniej są.
-Na czym miałaby polegać moja rola w niańczeniu? Nie dopuścić go do jakiegoś miejsca? Stłuc w razie potrzeby? Chronić przed zamachowcami? Druga sprawa czy miałbym go niańczyć sam czy miałbym osobę towarzyszącą? Co do wybuchu wiadomo przynajmniej czym i jak rozpieprzono wielkie reaktory? Przecież musiał ktoś ta osobę zobaczyć podczas podkładania ładunków. -
Cały czas nie odstępował Faulke na krok, nie chcąc stracić ani jednego słowa.
W danym momencie wymieniali po kolei uścisk dłoni z arbitratorem. Jednego Marcus już kojarzył, tego który palił, po mundurze widać było iż niewątpliwie pochodzi z jakiejś jednostki lokalnej. Drugi chyba pochodził z sektora cadiańskiego, na co wskazywałyby insygnia na piersi i w prosty sposób skrojony mundur w kolorze piasku. Poza tym w kantynie miejsca przy stolikach zajmowali głównie lokalni oficerowie, choć na około czterdzieści osób rozmieszczonych w dużej, eleganckiej sali zauważył ze znanych regimentów chyba dwóch mordian i jednego oficera w czarnych spodniach i ciemnogranatowej tunice stojącego samodzielnie dalej przy ladzie i popijającego wino.
Oficerowie słysząc pytania dołączyli do dyskusji. Marcus zaczynał mieć podejrzenia, że Faulke nie do jego jednego miał taką nietypową prośbę...
Jego zaś słowa skomentował śmiechem, odbierając od barmana jasnopomarańczowy trunek w wysokim kieliszku.
- Podejrzewam, że raczej dany człowiek by cię chronił, nie na odwrót. Widzisz, cieszę się że zaczynasz już pytać. Otóż, nie mam prawa podać ci żadnych szczegółów. Chyba, że dołączyłbyś do pośpiesznie zgromadzonej grupy operacyjnej mającej zbadać tę sprawę każdymi dostępnymi i wyobrażonymi metodami... Kieruję te słowa także do was, panowie. Jest dwóch jeszcze. - odpowiedział Marcusowi i oficerom.
-Wszystko pięknie fajnie, tylko czegoś nie rozumiem. Po co mi ochroniarz? Gdyby nie twoja oferta zmarłbym tutaj z nudów, nawet na patrol mnie wysłać nie chcą. Po drugie, jeśli z niego taki wymiatacz, to po co mam go niańczyć i to nie tylko ja, ale dwóch naszych towarzyszy rozmowy i jeszcze dwóch innych? Czy jest on aż taki ważny? Z chęcią dołączę do tego waszego oddziału na poczekaniu, ale najpierw wolałbym wiedzieć w co się pakuję :D-
- Sytuacja wygląda troszkę inaczej, panowie. Chciałbym skorzystać z waszej pomocy by móc prowadzić śledztwo w różnych miejscach na raz, z bazą operacyjną do podjemowania deyczji, wysłuchiwania raportów oraz planowania dalszych działań, zanim sprawca się nam wymknie. Ci goście, dla każdego po jednym, to by byli wasi ochroniarze. Informuję akurat was, bo do was mam zaufanie i cieszę się, że wszyscy jesteście tutaj i nie muszę uganiać się za każdym. Ale po wstąpieniu ze względu na bezpieczeństwo śledztwa ne będzie możliwości wycofania się. - tutaj przerwał, by reszta się namyśliła. Lokalny oficer jednak tego czasu nie potrzebował.
- Gerrardzie Faulke, jeżeli posądzasz mnie o tchórzostwo wobec wrogów karzącej ręki arbitroratu Imperium... to chyba ci nie postawię drinka. Moja decyzja jest oczywista. - skomentował.

- Czyli każdy dostaje ochroniarza, zajęcie i koniec nudy... Piszę się na to. Tylko nie ma bata abym siedział przy papierach:D- Marcus popatrzył po zebranych oceniając ich jako przyszłych towarzyszy.- No to masz już dwóch piszę się na to- Powiedział Marcus czekając na reakcję tego drugiego.
ObrazekObrazek
ObrazekObrazek
Mekow
Bosman
Bosman
Posty: 1784
Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
Numer GG: 0
Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: Mekow »

Beka zastanowiła się przez chwilę. W zasadzie niczego więcej już nie potrzebowała. Szybko uznała, że spotkanie z jej pasażerem na neutralnym gruncie było dobrym pomysłem.
- Możesz mnie z nim umówić w dokach. - powiedziała, nie widząc sansu w rozgadywaniu się.
- Służę uprzejmie. Prosiłbym aby pai raczyła powiedzieć jedynie, w którym sektorze doków jest jej... jednostka, ja zaś zaaranżuję wszystko tak, by obyło się bez problemów z... przemieszczeniem. - powiedział uprzejmie lokaj.
- Sektor niebieski, platforma numer 16. Kilka minut drogi nie powinno stanowić problemu. powiedziała szybko. Fakt, że wszyscy robili z tego taka aferę, niezbyt jej się podobał. Czyżby ta osoba od razu zwracała sobą uwagę na to kim jest z pochodzenia? Zwykle takie rzeczy się chyba ukrywa.

Kamerdyner skłonił się i oddalił na moment by nawiązać kontakt z przyszłym współpracownikiem przemytniczki, zostawiając ją samą swoim przemyśleniom. Powrócił dopiero po kilku minutach.
- Jeden z gorszej klasy barów na spędzenie wieczoru po przylocie o nazwie "Podlotek", gdzie zazwyczaj marynarze szukają wątpliwej klasy i ogłady towarzystwa... Powiedział, że będzie tam za godzinę i poczeka jak długo będzie trzeba. Będzie na zapleczu, barmana należy zaś zapytać o Alana Kerstena. - wyrecytował, rozważając jakąś inną kwestię. Po chwili dodał:
- Jeżeli mogę w czymkolwiek pomóc, proszę się nie krępować mówić. Zwłaszcza że ów osobnik ma trudny charakter i bywa nieobliczalny.
- Rozumiem. Potrafię o siebie zadbać, więc wyluzuj. - odpowiedziała, choć po tym wszystkim czego się nasłuchała zaczynała już w to wątpić.
- Póki co załatw mi jakiś transport do tego klubu, i przydadzą mi się namiary na Twojego pracodawcę, abym mogła mu przekazać jakieś wieści w razie czego. - zakończyła tą ciągnącą się rozmowę.
Od jakiegoś czasu była gotowa do drogi i miała nadzieję zabrać się już do pracy.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera :?





Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Darlar
Marynarz
Marynarz
Posty: 229
Rejestracja: poniedziałek, 8 września 2008, 12:37
Numer GG: 8299547
Lokalizacja: Warszawa

Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...

Post autor: Darlar »

Obrazek

Volcatius Khaeso Getha Soretides


Astrates był zaskoczony widokiem stojącego naprzeciw niego żołnierza. W pierwszym odruchu chciał otworzyć ogień, w drugim spróbować negocjacji...a może raczej wyciągnąć z mężczyzny więcej informacji. Los zarządził jednak inaczej. Mężczyzna buchnął w jego stronę płomieniami z miotacza ognia i pokrzykując zaczął się wycofywać. Volcatius poczuł jak ogarnia go potworny gniew. Nie licząc sytuacji, w których wraz z braćmi był posyłany na rzeź buntowników ludzie traktowali go jak żywego świętego. Obiekt kultu i podziwu, ten natomiast wykazał się wobec niego aktem przemocy, a to było dla zakonnika jak policzek wymierzony samemu Imperatorowi. Teraz już wiedział z kim ma do czynienia, przeciwnik musiał ponieść zasłużoną karę...

Pomimo płomieni otaczających jego pancerz falami gorąca, Kronikarz uniósł dzierżony oburącz bolter i oddał z niego dwa strzały, precyzyjnie wymierzone w czaszkę uciekającego przeciwnika....
Oba pociski trafiły cel idealnie, wybuchając przy kontakcie z hełmem. Przy pierwszym uderzeniu uciekający potężnie się zachwiał wpadając na ścianę, za drugim zaś razem, padł na ziemię, chaotycznie i obłędnie próbując ise podnieść i półpełznąc na czwoaraka. Volcatius ujrzał, iż hełm jest uszkodzony, jednak, co zadziwiające, jego struktura wytrwała oba wystrzały z boltera, choć domyślał sięże żołnierz musiał się czuć jakby spadł na głowę z niewielkiej wysokości dwa razy niemalże w tej samej chwili. Do jego uszu zaś doszeł odległy tuport opancerzonych żołnierzy, zmierzających z odleglejszej części okrętu, zapewne z tego samego oddziału. Wyczuwał, że cała setka była drobnymi zgrupowaniami bardzo rozproszona po całym gigantycznym okręcie.

Nie miał czasu na dalsze rozmyślanie o sytuacji, musiał działać. Podszedł do czołgającego się mężczyzny i nachylił się nad nim. Następnie, trzymając bolter prawą dłonią, lewą ręką objął rannego pod szyją i przytrzymał go dłonią za głową.
Żołnierz nie był w stanie stawić oporu, choć nie można mu odmówić, że próbował. Gdy Volcatius chwycił go, jedną ręką próbował uderzać go w hełm, podczas gdy drugą sięgnął do zakmniętej hermetycznie cholewy po nóż, którym z całą siłą pchnął Astartesa pod domniemaną lokalizację żebra, niemal łamiąc przy tym nóż o pancerz wroga. Wtedy Volcatius usłyszął chrzęst łamanej kości i wróg znieruchomiał. Wyczuł żyjącą istotę, i natychmiast tam pobiegł, mijając inne zmaknięte koje i pomieszczenia. Zatrzymawszy się przed tym właściwym, którego kontrolka była przepalona i nosiła ślady próby napraw, wyczuł także iż najbliższy z reszty napastników zajmuje pozycję na podwyższeniu przy schodach nad właściwą mesą.
Stojący przed wejściem Volcatius sięgnął swoją lewą dłonią do plecaka, podajnik po chwili wręczył mu granat odłamkowy.
Miał prosty plan, wypaść z korytarza i ostrzelać kryjącego się za murkiem przeciwnika serią ze swojego karabinu. Później podczas biegu zamierzał zbliżyć się na odpowiednią odległość i poczęstować kryjącego się mężczyznę swoim granatem.
Gdy tylko Volcatius wybiegł i wystrzelił serię trzech pocisków kierując się tylko swym nadnaturalnym zmysłem, przeciwnik w zaskoczeniu skrył się za murem, na którym wybuchły dwa pociski, jeden w miejscu jego ramienia. Volcatius biegł już po schodach szykując granat, będąc gotowym do oddania drugiej serii, w biegu, w przeciwnika niewielkiego, który nie wiadomo w którym miejscu się wychyli ponownie. Gdy ten się pojawił, Volcatius nieco za szybko zaczął przyciskać spust, fakt iż ten zdołała przebiec w pochyleniu kilka metrów i fakt zajęcia drugiej ręki sprawił, że nie zdołał go skutecznie przygwoździć. Szykował się do rzutu granatem, gdy przeciwnik oparł trzymany oburącz długi karabin z lunetką i ropoczał ostrzał, jeden pocisk uderzał po drugim jak w broni półautomatycznej, Volcatius zaś poczuł nagle silny bół w piersi, w okolicach serca. Nie zastanawiając się nad tym dalej rzucił granat, który tym razem idealnie osiągnał cel za barięrką. Nie zdążywszy odskoczyć, identycznie opancerzony wróg chciał odkopać granat, choć ten wybuchł tuż po oddaleniu się od niego i siła wybuchu go zapewne nie zabiła, ale powaliła. Dopiero teraz Volcatius zdał sobie sprawę jak głośne było zamieszanie, jak bardzo uszkodzona barierka i jak wiele odłamków metalu ulatywało z miejsca gdzie on biegł i gdzie padł granat.
Z uniesioną, trzymaną teraz oburącz bronią biegł w stronę schodów, celował w okolice miejsca gdzie ostatnio widział przeciwnika, gotów by w razie potrzeby posłać mu śmiertelny pocisk w czaszkę.

Zauważył go, ponownie. cały pancerz był porysowany i osmalony, na prawym naramienniku widać było pęknięcie i obficie spływającą krew. Gdy komandos pojawił się nad murkiem ponownie, po krótkim rzucie oka Volcatius zaczął się zastanawiać czy gośc po prostu lubi duże spluwy wnioskując po jego imponujących rozmiarów ciężkim pistolecie. Ten trzymając broń oburącz w wyprostowanych, przełożonych przez mur rękach zaczął oddawać strzał za strzałem, każdy mierzony, w okolice głowy Volcatiusa. Za pierwszym razem chybił i gdy Marine chciał poczestować go amunicją boltera poczuł potężne uderzenie kinetyczne szerokiej amunicji które natychmiast nim zachwiało, co nigdy nie jest bezpieczne podczas sprintu po wysokich i wąskich schodach...
Obraz wyświetlany przez hełm Marine'a, lekko się zaśnieżył, potem z góry na dół przebiegły po nim cienkie pasma zakłóceń, ale wszystko szybko wróciło do normy. Volcatius zaklął w myślach, przeklinając przy tym przeciwnika. Zatrzymał się głośno szurając swymi ciężkimi buciorami po podłodze. Zamiast biec prosto pod lufę przeciwnika, ponownie użył swojej mocy. Skupiając wzrok na pistolecie przeciwnika posłał w jego stronę impuls telekinetyczny.
Pistolet wypadł z rąk przeciwnika, mimo iż ten kurczowo go ściskał w dłoniach. Pozbawiony broni ponownie zamurkował za mur, sekundy zanim seria pocisków z boltera Volcatiusa wykrzesiła ze ściany za miejscem, w którym klęczał iskry.
Teraz już względnie bezpieczny zakonnik ruszył biegiem w górę schodów. Wypatrywał przy tym innych wrogów, był gotów wpakować w przeciwnika resztę magazynka, jeśli tamten ponownie wyciągnie jakąś broń i zacznie strzelać. Z jednej strony żołnierz potężnie go irytował, z drugiej wzbudzaj jego szacunek. Volcatius nie widział jeszcze człowieka, który tak zaciekle walczyłby o swoje życie. Uzbrojenie i opancerzenie wrogów również robiło piorunujące wrażenie, Marine zaczął rozważać pochwycenie przeciwnika żywcem...

Przeciwnik nie wychylił się ponownie. Gdy Astartes podbiegł z bolterem na umieszczony kilka metrów nad mesą korytarz, dostrzegł go jednak - jeszcze dalej od wejścia, przytulonego do murku, klęczącego z karabinem w dłoni. Odpalił natychmiast, Volcatius cofnął momentalnie głowę i tors tak, że przesłaniał go murek, jednak poczuł uderzenie w nogę, którą stał już na galerii. Broń strzelała półautomatycznie, w ułamku sekundy później zanim cofnął nogę kolejny pocisk przebił pancerz energetyczny dokłądnie w miejscu poprzedniego trafienia. Volcatius poczuł ostry ból przy samej kości zanim jego modyfikowany układ nerwowy nie wytłumił odczucia.
Tego było już zbyt wiele... przeciwnik był niczym natrętna mucha, której pomimo usilnych starań nie da się pochwycić, do tego miał w sobie również cechy komara, który nie będąc w stanie zabić człowieka, mimo tego uparcie go kąsa.
Kiedy już cofnął nogę i w ukryciu znalazł się na bezpiecznej pozycji, znów sięgnął lewą ręką do podajnika. Tym razem wyciągając z niego granat plazmowy...

Astartes rzucił granat i w irytacji wychylił się, wiedząć że jeżeli napastnik chce zachować życie to będzie musiał się od granatu oddalić - raczej bez obciążającego go karabinu. Tak też się stało, już gdy granat leciał Volcatius słyszał jak jego przeciwnik rzuca broń i daje długiego susa od granatu, od schodów. Choć nie udało mu się uciec daleko, życie uratował mu zapewne fakt że mimo całej niezaprzeczalnej siły granatu plazmowego, który po nagłym błysku zostawił wyrwę w kładce i metalowej barierce, miał stosunkowo niewielki zasięg.

- Przestań mnie irytować pokurczu... a przy odrobinie łaski imperatora zachowasz swe życie!

Wywarczał ciągle rozdrażniony Volcatius. Sam fakt, że ludzie ośmielili się otworzyć do niego ogień był w jego mniemaniu jak zuchwałe okazanie swych heretycznych zapędów. Powstał z ziemi, celując bolterem w stronę gdzie uskoczył przeciwnik i wmawiając sobie, że nie odczówa piekielnego bólu, który rozchodził się od miejsca gdzie pocisk mężczyzny przebił jego pancerz. Potem ruszył w stronę gdzie tamten czmychnął.

- Ośmieliliście się wtargnąć na teren imperialnego okrętu i otworzyć ogień do jego załogi. Nakaż swym towarzyszom by natychmiast się wycofali, a być może piekło jeszcze trochę na nich poczeka...

Sycząc wściekle przez zaciśnięte zęby kierował się w stronę szturmowca. Zamierzał go rozbroić, podnieść z ziemi i zataszczyć ze sobą jako zakładnika. Zaczynał się też zastanawiać w jaki sposób przebije się na mostek skoro jego przeciwnicy byli tak doskonale wyszkoleni. W dodatku martwił go fakt, iż prawdopodobnie będzie musiał pokonać tę drogę z cywilem na karku.
Żołnierz podniósł się na kolana i widząc wycelowaną w jego twarz lufę boltera podniósł ręcę do gór i wstał. Volcatius widział wyraźnie uszkodzenia jego pancerza. Jednym mogło być wyjątkowo pechowe uszkodzenie hełmu przez które być może nie mógł go słyszeć... Cieżko było to określić. Domyślił się w każdym razieże ma być zakładnikiem. Kiedy Volcatius wszeł po schodach i zaczął do niego podchodzić, dzieliło ich około dziesięciu metrów, wyczuł wyraźniej inne odbicia w Osnowie. Trzech innych zbliżało się do grodzi, gdzie niedawno zabił jednego z wrogów.

W tym momencie jego cel, trzymany na muszce podjął desperacki krok: wyskoczył w bok za barierkę.
Volcatius dał susa w bok tak by znaleźć się na krawędzi barierki, ból w jego nodze znów dał o sobie znać. Uciekinier sam jednak dokonał wyboru, celownik broni, którą dzierżył kronikarz posunął w dół za jego opadającym ciałem, a palec Volcatiusa zacisnął się na spuście. Nie zamierzał przestawać strzelać tak długo aż nie wypróżni do końca swojego magazynka. Będąc przekonanym, że taka ilość pocisków zabiłaby nawet orka. Pocieszyła go świadomość, ży był już tuż tuż ostatniego z trójki ocalałych pasażerów Iskry Niebios.

Kronikarz schylił się więc nad barierką oddając w serii sześć, siedem pocisków próbując nadążyć jeszcze w locie za szturmowcem. Przynajmniej dwa, trzy trafiły choć rykoszetowały od jego pancerza. Ten zaś padł ciężko plecami na metalowym stale, natychmiast staczając się za niego. Po kolejnych trzech pociskach Volcatius przerwał ogień zorientowawszy się, że strzela w stół za którym schroniony jest całkiem dobrze szturmowiec. Na stole była pokaźna plama krwi, jednak wyczuwał, że jego przeciwnik żyje, a przez adrenalinę której niewątpliwie mu dostarczył jest całkiem sprawny. Być możę nawet mógłby biec po pistolet. Sytuacja była patowa, gdyż zapewne planował wybiec wybiec i uciekać dalej. Z drugiej strony Volcatius miał chyba dziewięć pocisków w magazynku. Mógł strzelać i liczyć na to, że w końcu przebiją stół i wreszcie go zabije. Z drugiej strony, jeżeli tak by się nie stało, musiałby przeładować będąc z przeciwnikiem w pomieszczeniu, co nigdy nie jest bezpieczne, gdy ma się do czynienia z tak niebezpiecznymi typami jak ten tutaj.

Volcatius zaczął się chwilowo wycofywać. Wiedział, że zaraz do przeciwnika dołączy trzech następnych, gdyby kontynuował wymianę ognia, od razu skupiliby na nim swoją uwagę. Wolał by kilka sekund zabrało im wyrwanie z ust rannego towarzysza opisu całej sytuacji. Wycofując się podjął jeszcze jeden desperacji krok. Wyciągnął, drugi, ostatni z dwóch granatów odłamkowych i posłał go na schody mając nadzieję, że wybuch zniszczy ich uszkodzoną konstrukcję. Jak przewidywał, gdyby schody zostały zniszczone łatwiej będzie mu zeskoczyć na dół, niż tamtym wdrapać się na górę. Idąc tyłem, tak by kontrolować sytuację, kierował się w stronę z której dobiegały do niego sygnały myślowe rannego rozbitka.
W głębi duszy był zadowolony z obrotu spraw. Co prawda nie zgładził ostrzeliwującego się snajpera, ale z taktyczne punktu widzenia, wypędził wroga z zajmowanych przez niego pozycji i sam znalazł się w bezpieczniejszej, defensywnej sytuacji.
O o
/¯_____________________________________
| IMMA FIRIN' MAH LAZOR!!! BLAAAAAAAH!!!
\_¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯
ODPOWIEDZ