„W przyrodzie nie ma zła, jest tylko groza. Tak mówili.
Starożytni nie wiedzieli, czym jest zło, lecz wiedzieli, że gdzieś istnieje.
Mieli buty i marudzili, dopóki nie spotkali kogoś, kto pozbawił ich nóg.”

Pod wielkim, bezchmurnym niebem młoda jedenastoletnia dziewczynka przykucnięta, czekała za wielkim, pomarańczowym kamieniem. Było w niej coś niezwykłego.
Była Kie'rannką. Niewysoka, cała pokryta czarną sierścią z białą plamą na klatce piersiowej ubrana tylko w luźne brązowe, krótkie spodenki oraz w kilka białych szarf luźno oplatających tułów, co jakiś czas ostrożnie zerkała zza kamienia machając przy okazji radośnie długim ogonem. Jej oddech był płytki i spokojny, wysłuchiwała wszelkich odgłosów kroków oraz toczących się kamyków, lecz spokój i niezmienność pustyni pochłonął ją w swej ciszy oraz powiewach gorącego wiatru, który niósł ze sobą tumany piasku.
-Berek! Gonisz!- Jakiś głos ryknął za nią. Mały chłopiec, mający około 13 lat, rzucił z odległości kilku metrów małym, wypełnionym piaskiem woreczkiem w jej ramię. Chłopiec ubrany był od stóp do głów szczelnym skórzanym ubraniem, trochę przypominający jakiś dziwny kombinezon. Twarz jego nie była widoczna, zakryta szczelnie ciasnym kapturem, szalem oraz goglami.
-Nelo! Ty mały…! Jak ty...? – Krzyknęła do niego podnosząc z ziemi prowizoryczną piłkę pełną piachu.
Wykrzywiła swoje kocie rysy w zdenerwowanym grymasie. Ruszyła czym prędzej za uciekającym w stronę skalistych pagórków młodzikiem. Gramoliła się nad kamieniami i trzymała z całych sił woreczek w dłoni. Jak wbiegała na szczyt wzniesienia to rzuciła okiem po okolicy. Dookoła, gdzie okiem nie sięgnąć, rozciągały się klify, wielkie głazy, wapienne iglice oraz inne formacje skalne sięgające wysoko ku niebu, jakby sama ziemia chciała uścisnąć rękę niebiosom. Wszystko w kolorystyce beżowej, pomarańczowej oraz żółtej usłane drobnymi kamieniami, uschłymi kępami krzaków i trawy. Naprzeciw niej znajdowała się dawno już opuszczona, stara, zrujnowana gospoda, która rzucała cień na okolicę. Tuż przed budynkiem były cztery wozy wraz z kilkoma ogniskami a dookoła nich krzątali się członkowie ekspedycji. Jakiej? Jej to zbytnio nie interesowało, póki miała okazję zobaczyć prawdziwe, stare ruiny. „Ciekawe, kiedy tam dojedziemy?” zastanawiała się co jakiś czas. Nelo śmiejąc się złośliwie, zbiegając w dół oraz przeskakiwał nad kamieniami i małymi kaktusami. Dziewczyna wyszczerzyła zęby w triumfalnym uśmiechu. Była najszybsza z wszystkich dzieciaków a on był oddalony tylko o 30 metrów od niej. Do ściany budynku, czyli „bezpiecznego” miejsca, brakowało mu jeszcze raz tyle. To była łatwa zdobycz. Pobiegła szybko za nim. W wielkich susach, z dużą prędkością zbliżała się do niego. W kilka sekund, sprintem pokonała dystans między oddzielający ich. Czuła napięcie pogoni.
Podniosła woreczek nad swą głową, zaszarżowała i wykonała zamach. Wypuściła go.
Z resztką siły chłopiec prawie dobiegł do ściany gospody. Już prawie tam był. Przy napływie śmiechu odwrócił się w stronę Kie'rannki. Piaskowa piłka uderzyło go prosto w twarz, przekrzywiając gogle.
Zatrzymała się by zobaczyć czy trafiła, lecz sierść zjeżyła jej się ze strachu w chwili jak zobaczyła Nelo padającego na ziemię.
-Nelo! – Krzyknęła do niego.
Pobiegła w stronę znokautowanego chłopaka. Za nią z ich kryjówek zza kamieniami pojawiły się inne dzieciaki. Czarnoskóra dziewczyna, wyglądająca na piętnastolatkę, o bujnych kasztanowych włosach ubrana w prostą szarawą sukienkę, patrzyła na całe zdarzenie ze złością w swoich pomarańczowych oczach.
-Kirra! Co żeś ty zrobiła? Prawie go zabiłaś kretynko! – Krzyknęła na swoją Kie’rannską przyjaciółkę.
Kirra położyła swoją głowę na klatce piersiowej Nelo. Serce wciąż mu biło.
-Chyba nic mu nie jest? – Odezwał się niepewnie łysy wysoki chłopak ubrany w luźne, workowate, czarne spodnie oraz białą koszulę bez ramiączek.
-Jeszcze żyje. Chyba stracił przytomność.
-Hie hie hie hie. Nabrałem was! – Powiedział chłopiec w goglach. W jego głosie było czuć zwycięską nutę. Jego prawa ręka oparła się o ścianę budynku. Drugą ręką sięgnął po woreczek i cisnął nim prosto w Kirrę zostawiając na jej ubraniu trochę pyłu. – Berek! Gonisz!
- Ty mały cwaniaku. – Chwyciła woreczek z zamiarem ponownego ciśnięcia go w twarz Nelo.
- Czekaj. – Powiedział szybko – Ja mam „immunitet”. – Kiwnął głową w stronę swojej prawej ręki, opartej o ścianę.
Kirra głośno prychnęła ze złości. Zaczęła powoli odwracać się w stronę reszty dzieciaków. Podrzucała mieszek z piaskiem a na jej twarzy malował się szeroki uśmiech.
- Odwrót! – Krzyknął do reszty umięśniony chłopiec z żółtą chustą utrzymującą jego długie, czarne włosy. Na ten znak cała trójka błyskawicznie uciekła z pola widzenia.
Kirra znowu poczuła zew pogoni. Zaczęła gonić Michaela, gdy ten po kilku metrach nagle się zatrzymał i mocnym kopniakiem sypnął prosto w jej oczy piaskiem.
-To nie fair! – Krzyknęła, kaszląc i wycierając piasek z pyszczka. Gdy strzepała pył, zaczęła znowu wypatrywać swojej „zwierzyny”, gdy nagle zauważyła jakiś cień wystający zza dużego kamienia. „Aha!”
Najpierw zakradła się cicho do głazu. Następnie jednym susem wskoczyła na sam szczyt. Wzięła zamach. Cisnęła woreczkiem w dół.
- Bere…! – Krzyknęła, ale przerwała swój triumfalny okrzyk widząc, w co trafiła. – Ups… - mruknęła cicho.
Rufus
„Quiestus mnie zabije. Quiestus mnie zabije.”
Powtarzał sobie przez cały czas Rufus jak przemierzał po kolei brudne, śmierdzące, zdemolowane pokoje starej gospody. Pod wozami? Nie ma. Za skrzyniami? Nie ma. Czy ktoś je ukrywa? Nie. Teraz właśnie przeszukiwał górne piętra. Dopiero trzeci dzień mija a on już zgubił całą piątkę. Nic dziwnego, nie polubiły go. Cały czas pojawiały się psikusy oraz wyzwiska jak „brzydal” albo „gamoń”. Skąd miał wiedzieć, że aż takie pierwsze wrażenie wywrze? Przynajmniej było chłodno i trochę wiatr wiał, lecz całość psuła lepiąca się od brudu podłoga oraz zapach zgnilizny, jaki ten wiatr niósł.
„Quiestus mnie zabije. Quiestus mnie zabije.”
Ta ekspedycja była dla niego jak zbawienie. Był z dala od rodzinnych stron, fundusze się kończyły i już nie mógł sobie pozwolić na spanie w gospodach. Jeszcze trochę a musiałby głodować. Jak dowiedział się, że potrzebowali kogoś tylko do pilnowania bandy jakiś bachorów to był wniebowzięty. Co mogło pójść źle?
-Jasna cholera!- Krzyknął w końcu jak skończył przeszukiwać dosłownie każdy kąt tej ruiny.
Oj wszystko mogło. Wolałby teraz polować na bazyliszka czy inne draństwo niż doglądać te małe czarty. Miał nadzieję, że jak się z nimi bliżej zapozna to sprawa się poprawi. Chciał trochę je zabawić kilkoma sztuczkami oraz brzuchomówstwem. Lecz jak to zrobić, kiedy ich nie ma?!
-Berek! Gonisz! – Usłyszał dziecięcy głos gdzieś zza gospody. Zrobił kilka powolnych kroków w stronę najbliższego okna. Wychylił się i spojrzał w dół. Tuż pod nim trójka małolatów biegła we wszystkie strony a Kirra, goniła jednego z nich. Oparty o zewnętrzną ścianę leżał w cieniu Nelo. On był największym mądralą z całej piątki. Rufus bał się trochę, że chyba jest inteligentniejszy od praktycznie każdego na tej ekspedycji, jeśli nie liczyć magów. Rufus poszukał wzrokiem reszty z parszywej piątki.
Ta dziewczyna w sukience biegnąca w stronę ognisk, to Flauia. Uwielbia słodycze, z tego co pamiętał. Ten łysy to Juno. Ciekawski, lubi wciskać nos w nie swoje sprawy. A ten z chustą na głowie, którego goniła Kirra to Michael. Michael był dość dziwny. Małomówny, lubiący wszystkim pomagać w szczególności w pracach fizycznych. Kira za to jest największym czartem. Narwana psotnica lubiąca płatać figle i kawały. Raz obudził się z wężem w bucie przez co o mało nie dostał ataku serca. To na pewno jej wina. „Teraz ich mam.” Wpatrywał się tak dalej na Kirrę, kiedy wspięła się na jakiś większy kamień i cisnęła czymś w jakiegoś ochroniarza.
- Quiestus mnie zabije – powiedział sam do siebie, kiedy jego twarz przybrała kolor mąki na widok tej sceny.
Zbiegając błyskawicznie po schodach w dół i potem na zewnątrz budynku zastanawiał się, komu się dostanie. Kie’rannce czy może jemu?
Sha'virr
Kie’rann siedział na starym, wyniszczonym krześle w ciemnej w śmierdzącej izbie zrujnowanej gospody. W pokoju było pełno połamanych krzeseł i ław, porozbijanego szkła na podłodze oraz wszechobecny brud i wilgoć. Były cztery wyjścia z tego pokoju; schody prowadzące na górę, wyjścia na tyły i przód budowli oraz na wpół wyłamane drzwi obok zaniedbanego baru, który teraz bardziej przypominał stertę zmaltretowanego drewna. Naprzeciw niego siedział krasnolud o czarnych włosach i brodzie związanej w trzy krótkie warkoczyki, która była brudna od jedzenia. Ubrany był w brązowy, skórzany fartuch z dużą ilością kieszeni, z których wystawały kartki z notatkami. Jego zadaniem na ekspedycji miało być rysowanie map wykopalisk oraz robienie notatek… chyba. Krasnolud przybrał „pokerową twarz”, kiedy zerkał na Sha’virra. Wzrok Kie’ranna powędrował na blat stołu stojący pomiędzy nim a krasnoludem. Znajdowała się na nim stara butelka Whiskey oraz dwanaście pustych kieliszków. Otworzył butelkę i zaczął powoli nalewać. Krasnolud namówił go na „pojedynek” a stawką miała być dziesiąta część zapłaty za eskortę. Nie mógł odmówić, za bardzo ciągnęło go do alkoholu a fakt, że Krasnolud znalazł całą skrzynkę dobrej jakości Whiskey w piwniczce tej opuszczonej rudery, którą kiedyś nazywano gospodą, był zbyt kuszący. W izbie były jeszcze inne postacie. Jeden z ochroniarzy o przetłuszczonych włosach i rzadkiej koziej bródce, uzbrojony w krótki miecz zawieszony przy pasie oraz lekką skórzaną zbroję. Wygląda na to, że z dużą zawziętością przeszukiwał bar, w nadziei, że też znajdzie skrzynkę alkoholu. Zgnilizna chyba mu nie przeszkadzała. Inną osobą był jeden z magów zatrudniony na potrzeby ekspedycji ubrany w biały płaszcz z kapturem zdobiony w niebieskie, faliste wzory. Sama jego obecność wzbudzała w Sha’virze dreszcze. Zbyt dużo nasłuchał się, jak jeden mag może spowodować wielkie nieszczęścia. Podobno miał władzę nad żywiołem wody i to dzięki niemu karawana ma ciągły jej zapas. Siedział teraz pod ścianą, tam gdzie było najwilgotniej, najciemniej…
i gdzie najbardziej cuchnęło grzybem. Wgląda na to, że jemu to nie przeszkadzało.
Właśnie miał skończyć nalewać, kiedy po schodach zbiegł jakiś człowiek, który mamrotał coś jakby „(ktośtam) mnie zabije”. Nie zdążył nawet mu się dokładniej przyjrzeć jak wybiegał z budynku głównym wejściem. Chwile potem z tylnego wejścia wbiegł jakiś łysy chłopak, który prawie w podskokach, błyskawicznie wbiegł na górę po schodach.
-Mnie tu nie ma!- Krzyknął przez ramię. Całe zdarzenie przykuło wzrok Kie’ranna. Co to ma być? Jakiś cyrk?
-Hej! Uważaj byś nie rozlał. – Warknął na niego krasnolud, kiedy Sha’virr odwracał się. -Ludzie, czasami mam wrażenie, jakby nigdy w swoim życiu nie wiedzieli, co robią. Jak takie trybiki w maszynce, do której konstruktor nie wymyślił jeszcze zadania. Nie? – Chwycił za jeden z kieliszków i wypił jego zawartość szybko i bez skrzywienia. Następnie położył kieliszek dnem do góry. – Dzięki bogom jest jeszcze dobre. Bardzo dobre, nawet jak na mój gust. Teraz ty.
Bardin
-Nuda- Zagrzmiał głos gdzieś wysoko nad krasnoludem. – Myślałem, że przynajmniej jakiś goblin się pojawi a tu nawet muchy nie ma.
Bardin siedział przy ognisku w dość nietypowym towarzystwie. Były tam trzy osoby oprócz niego. Pierwszą od jego prawej była Amelia Scrow, ludzka kobieta. Była to typowa stara baba z siwiejącymi i sztywnymi jak słoma włosami, wielką ilością zmarszczek oraz wielkim pieprzykiem na brodzie. Jednak nauczył się już by nie oceniać jej po wyglądzie. Mimo swego sędziwego – jak na człowieka – wieku to była dość żwawa. Widać to było po szybkości jej ruchów i zawziętości gotowania fasolki po bretońsku. Kolejną osobą był goliat o imieniu Bocatta Miverg. Swoją olbrzymią wielkością górował nad innymi. Miał około dwa i pół metra wysokości i szorstką skórę szarawego koloru, która dawała wrażenie całej oblepionej szarawym wysuszonym błotem, które gdzieniegdzie się odłupało. Poza tym to przypominał mniej więcej człowieka bez włosów. Łatwo można było się domyślić, że jest ochroniarzem. Wystarczyło spojrzeć na jego monstrualnej wielkości miecz oraz proporcjonalnej wielkości pancerz z futer i skór dzikich bestii. Ostatnią osobą był Kie’rann o rudym futrze i dużymi, zielonymi oczami, w których z łatwością można znaleźć typową dla tej rasy ciekawość. Jego imię to Zier Dinarach. Siedział tam całkowicie nago, jeśli nie liczyć wełniane bokserki, które dziwacznie na nim wyglądały. Trzymał w dłoniach kilka kartek i kawałek węgla. Wpatrywał się w jednego z ochroniarzy, chyba Eldara, który siedział pod kamieniem kilkanaście metrów dalej. Ognisko przed nimi paliło się, a nad nim w żelaznym garnku z dużą chochlą coś gotowało się. Po okolicy roznosił się zapach potrawki oraz odgłos bulgotania.
-Nie marudź. – Odezwała się Amelia swym zrzędliwym głosem. – Jeszcze jedno takie słowo i nie dostaniesz obiadu.
-Obiad? Przecież dostajemy wciąż to samo. Obiad, kolacja czy śniadanie mamy tylko FASOLE. Mam po nich ostatnio takie gazy, że o mało konia nie zemdliło!
-Dla mnie to nie jest takie złe. Ważne, że dobrze doprawione. Poza tym nie marudź, bo i tak jesz za trzech. – Odezwał się Zier. Przerwał na chwile rysowanie.
-Odezwał się. Przecież tobie pasuje wszystko, co ostre. Założyłbym się, że zjadłbyś nawet noże, gdyby dodać jeszcze jakiś sos. Ja od tego całego ostrego żarcia dostaję na tej przeklętej pustyni skrętu kiszek. Wolałbym już orzechy i suchary. Przynajmniej nie spalają gardła na popiół.
-Zamknij się, bo niedługo będziesz musiał jeść piach! – Krzyknęła stara kobieta wymacując goliatowi chochlą, na której było jeszcze trochę brązowego sosu. – Nic innego i tak nie będzie. A skoro to jest dla ciebie tak ostre to idź po więcej wody do Giliana. – Powiedziała Amelia wymachując chochlą w stronę gospody. Wszyscy wokół ogniska zamilkli na dźwięk tego imienia.
-Zwariowałaś? – Mruknął cicho Zier – To przecież mag. Byłbym zaniepokojony gdyby był tylko jeden, ale z trzema to boję się nawet o nich mówić. I nawet mnie nie proście, bym do niego podchodził. Wolę już jak jest sucho.
-Racja – przytaknął goliat – magia to niebezpieczna zabawa. Nie odważę się pójść tam do niego osobiście nawet, jeśli bym umierał z pragnienia. Jeszcze coś dodałby do wody albo rzucił urok czy coś. Siedzi on tam w tym smrodzie tego zajazdu. Przez niego w kilka sekund zrobiła się cała wilgotna i chłodna, ale zarazem lepka i śmierdząca. Prawie jak w jakimś bagnie. Wcześniej była trochę brązowa, a teraz wszystkie ściany dziwacznie sczerniały. Wystraszył większość ludzi z karawany i teraz ma całą prawie dla siebie, poza paroma osobami. Ja do niego nie idę.
-Mięczaki– burknęła Amelia i wróciła do mieszania potrawki w garnku. – Takie wielkoludy a boją się jakiegoś chuderlaka w cyrkowym płaszczu. Hej, brodaczu – zwróciła się do Bardina – Może pomożesz tym mazgajom i przyniesiesz trochę wody? Potrzebuję trochę by zrobić później trochę więcej fasoli dla karawany a nie mogę odejść od tego garnka. Jakbym im zostawiła garnek, to by zżarli wszystko. – Zerknęła na Kie’ranna. – Więc? Pójdziesz?
Ninerl
Nie ma to jak mała drzemka po długiej podróży. Leżała właśnie oparta lekko plecami o jeden z większych głazów w okolicy. Z jeszcze przymrużonymi oczyma rozejrzała się po terenie. Wygląda na to, że reszta zdołała już przygotować obóz. Z tego co mówił Quiestus to zostaną tu przez jakiś dzień. Rozpalono ogniska pomiędzy luźno rozstawionymi wozami, konie zostały zaprowadzone do tej zrujnowanej stajni obok gospody. Ludzie krzątali się po okolicy, niektórzy zajadali się tą fasolką, którą robiła bani Scrow. Trochę ostra, lecz była przynajmniej jadalna. Lepsze to niż racja podróżne, które już jej od dawna zbrzydły.
Czy ten budynek nie był wcześniej brązowy a nie czarny?
Mniejsza. Szef i magowie z pewnością są wewnątrz. Na razie karawana podróżowała bez żadnych przeszkód. Żadnych goblinów, które czasami można było spotkać w jej rodzinnych stronach. Nie słyszała też o żadnych rabusiach na tutejszych drogach. Skoro ten trakt jest tak bezpieczny, to po co tylu ochroniarzy? Chyba doliczyła się z dziesięciu. Tą pracę można porównać do spaceru, za który ci jeszcze płacą.
Usadowiła się trochę wygodniej pod skałą i wyciągnęła zza pasa bukłak. Pociągnęła solidny łyk, po czym zaczęła się zastanawiać, co jej się śniło.
Uhh… jak sobie przypomniała to aż ciarki przeszły jej po plecach. Nie był to przyjemny sen. Była w dziwnym, okrągłym pomieszczeniu a z nią czarnoskóra kobieta. Skąpo ubrana, jedynie w luźną togę z fioletowego, na wpół przeźroczystego materiału, włosy jej falowały na wietrze a oczy błyszczały szkarłatem. Zaczęła śpiewać, lecz Ninerl nie pamięta dokładnie, co śpiewała tamta kobieta. Dopiero po czasie zauważyła, że kobieta była w ciąży, a jej śpiew melancholijny. W pewnym momencie, podłoga nabrała właściwości szkła i pękła pod ciężarem kobiety. Szybciej niż Ninerl potrafiła mrugnąć śpiewaczka została pochłonięta czarnym dymem, któremu towarzyszyło głośne bzyczenie much zostawiając w podłodze jedynie dziurę w kształcie rozwartych ust. Ninerl podeszła do szczeliny i spojrzała w jej głąb. Wewnątrz było lustro, a odbicie w nim znajdujące się nie należało do Ninerl, lecz do jakiegoś paskudnego potwora, który szczerzył wściekle zęby w czymś, co było karykaturą uśmiechu. Co najdziwniejsze, Ninerl zaczęła śmiać się razem z potworem a jej serce wypełniała groteskowa radość.
Dziwny sen. Zaiste dziwny. Pociągnęła kolejny łyk z bukłaku. To chyba przez obecność tych ludzkich magów. Może jeden z nich bawił się nią zsyłając ten sen?
„Chwila… Mam złe przeczucie” pomyślała.
Wtem, usłyszała nad sobą odgłos skrobania małych pazurków. Spojrzała w górę.
Chwilę potem coś uderzyło ją prosto w czoło rozsypując na nią dużą garść pustynnego pyłu. Padła na ziemię jak sflaczały worek i gwiazdy zaczęły dookoła niej tańczyć. Gobliny?! Czy może jakieś inne, tutejsze draństwo?
-Bere…! – Krzyknął dziecięcy głos nad nią, lecz nie dokończył. Po nim słychać było tylko ciche „Ups” i odgłos oddalających się, zbiegających po kamieniu małych łapek.
Janos
Na tyłach zajazdu, pomiędzy ścianą budynku a rozciągającą się dalej pustynią pełną kamieni, oraz skalnych iglic siedziała nietypowa osobistość. Owinięta szczelnie płaszczem ukrywając się przed promieniami słońca pogrążyła się w medytacji.
Było gorąco. Nie spodziewał się takiego upału po tej pustyni.
Janos nie był zwykłym człowiekiem, nie był czystej krwi. Nie był także normalnym śmiertelnikiem. Był magiem, specjalistą w dziedzinie zaklinania. Jednym z tych, co wiecznie czegoś szukają, czy to potęgi, wiedzy, odpowiedzi na to jedna najważniejsze pytanie oraz jednym z tych, którzy szukają swojego miejsca na świecie. On należał bardziej do tych ostatnich. Wiecznie rozdarty pomiędzy dwie egzystencje, dwie rasy i dwa umysły.
Jednak nie był tam sam. Przednim, przy małym spieczonym przez słońce okrągłym stoliku na dwóch sporej wielkości kamieniach, które kształtem przypominały fotele, siedzieli jego pracodawcy. Jednym z nich był Lord Quiestus. To on finansuje całą ekspedycję do tego ciekawego miejsca. Był to człowiek, mężczyzna w kwiecie wieku o gęstej estetycznie przyciętej czarnej brodzie oraz włosami spiętymi w krótką kitę. Ubrany był w szkarłatny płaszcz z długimi, obwisłymi rękawami na gęsto było od różnego rodzaju dekoracji o kształcie liści oraz róż szytych złotą nicią. Do płaszcza była przypięta żelazna brosza przedstawiająca różę z kolcami. Pod samym płaszczem miał prostsze ubranie, białą, jedwabną koszulę, czarne spodnie z tego samego materiału oraz czarne, dobrej jakości skórzane buty z ostrogami. Na jego plecach zwisał powieszony na cienkim rzemyku ciemno czerwony kapelusz z dużym rondlem. Siedział odwrócony plecami do niego i pił herbatkę z małego porcelanowego kubka. Rozmawiał z jednym z innych magów zatrudnionych na potrzeby ekspedycji. Był bardzo dziwny i budził niepokój samą swoją obecnością. Całą głowę miał zakrytą maską z pozszywanych kawałków z różnych materiałów w kolorze od brązu do czerni. Widać było tylko jego czarne jak noc oczy przez nieregularne dziury w materiale. Miał na sobie coś, co z grubsza przypominało kimono, lecz było zbyt postrzępione by na pierwszy rzut oka to zauważyć. Bardziej przypominało czarne, poszarpane szmaty nałożone na jego ciemnej barwy skórę. Obok niego leżał prosty, drewniany kostur. Na stopach miał proste, drewniane sandały. Z tego co wiedział to mag ten specjalizował się w Transmutacji. Po co ktoś taki na tej wyprawie?
„Nekthre Neruzechelf tak? Powinieneś być dumny. Te ruiny nie były odwiedzane przez setki lat a wiedza tam zawarta prawdopodobnie jest warta fortunę.”
Nekthre Neruzechelf. Nazwa ta ostatnio obijała się umyśle Janosa jak jedna z tych głupich pioseneczek, które jak się pojawią, to cały czas wracają, jakby co chwile ktoś w twojej głowie je śpiewał w kółko.
Wtem jakby znikąd pojawił się kilka metrów przednim ogolony na łyso chłopak. Szybko rozglądał się dookoła aż jego oczy padły na Janosa. Pobiegł do niego o mało się nie przewracając. Wskazał na niego palcami wskazującymi obu rąk.
- Nic tutaj nie widziałeś. W szczególności mnie. - Po czym zwiał tak szybko jak się pojawił znikając zza tylnymi drzwiami do gospody, będącymi tuż obok.
Janos przez chwile siedział sparaliżowany całym zajściem. Co to ma być? Jakiś cyrk? Gdzie jest człowiek odpowiedzialny za te dzieciaki? Chyba nazywał się Rebus.
-Janos- Zwrócił się człowiek w czerwieni do Zaklinacza. Mówił cicho, lecz słychać go było nadzwyczaj wyraźnie. – Może dołączysz do nas i napijesz się herbaty?
********
Witajcie na sesji Tron Chaosu!
Na początek to chciałem przeprosić za małe opóźnienie.
Chcę byście w pierwszym poście trochę dokładniej opisali swoje postacie. Nie musicie dawać kolosalnych odpowiedzi, ważne by fabuła w miarę płynnie szła do przodu.
Postarajmy się tak pisać od jednego do dwóch postów dziennie.
Jeśli macie jakieś pytania to na PW lub GG.
Życzę miłej gry i byśmy dobrnęli do końca tej przygody.