Zamek Lorda Valentine’a – recenzja

62176_zamek-lorda-valentinea_400

Wydawnictwo Solaris sukcesywnie raczy nas kolejnymi książkami będącymi klasyką, którą każdy miłośnik fantastyki znać powinien. Z dzieł Roberta Silverberga zostały nam, jak na razie, zaprezentowane cztery powieści. Przyszedł jednak czas na sztandarowe dzieło tego pisarza: dwie trylogie składające się na cykl o planecie Majipoor. Właśnie skończyłem otwierający go Zamek Lorda Valentine’a. Zachwycony nie jestem, ale do zniesmaczenia też daleko. Ot, solidna książka na kilka długich wieczorów.

Głównym bohaterem jest tu młody człowiek imieniem Valentine. Budzi się on pewnego dnia niedaleko miasta Pidruid nie pamiętając nic ze swojej przeszłości. Mimo tak niecodziennej sytuacji bardzo szybko przechodzi on nad tym do porządku dziennego i wraz z poznanym właśnie chłopcem, Shannamirem, udaje się do miasta na festyn. Nie mija wiele czasu, gdy odkrywa swoje niezwykłe umiejętności utrzymywania przedmiotów w powietrzu i przyłącza się do wędrownej grupy żonglerów. Życie, które właśnie poznał, przypada mu do gustu, męczą go jednak sny sugerujące, że jest kimś znaczniejszym niż sądzi: koronowanym władcą planety, Lordem Valentinem. Tylko jak to jest możliwe, skoro Lord ciągle panuje i najwyraźniej wszystko z nim w porządku?

Cała fabuła podporządkowana jest czwórpodziałowi władzy na Majipoorze. Valentine w poszukiwaniu utraconej tożsamości odwiedzi trzy ośrodki jej sprawowania, przechodząc po drodze przez kawał świata i poznając planetę od strony, która do tej pory była mu obca. Zacznie dostrzegać problemy i radości zwykłych ludzi, co być może uczyni go lepszym władcą, gdy już powróci na tron. Ta wędrówka to zarazem najsilniejszy, jak i najsłabszy punkt książki.

Najmocniejszy, gdyż jest to podróż bardzo inteligentna. Silverberg jest wprawnym obserwatorem i znakomicie radzi sobie z przeszczepianiem naszych problemów na grunt swoich książek. Równie dobrze kreuje światy, obce, a zarazem bardzo swojskie. Jego Majipoor robi wrażenie, choć nie ma tu nic, czego byśmy już wcześniej nie widzieli. Szczególnie ciekawie prezentuje się wspomniany wcześniej podział władzy na Koronala, Pontifexa, Panią i Króla Snów. Postacie te, jak i ich siedziby, prezentują się początkowo nieomal mitologicznie, by wraz z czasem i rosnącą w czytelniku znajomością świata, przeobrazić się w ludzi z krwi i kości. Również zakończenie przypadło mi do gustu swoją innością od tego, co oczekiwałem, i zapowiedzią burzy mogącej się rozpętać w przyszłych tomach.

Nieco trudno było mi tylko przyzwyczaić się do marginalizowania przez Silverberga roli techniki. Właściwie każda jego powieść, którą miałem przyjemność czytać, prezentuje się, jakby była osadzona w średniowieczu. Co jakiś czas pojawiają się jednak wzmianki o antygrawitacyjnych pojazdach (które, oczywiście, zaprzężone są w zwierzęta pociągowe), maszynach kontrolujących atmosferę, czy starej Ziemi. Nie jest to wada, ale swego rodzaju dysonans, który mi osobiście nieco przeszkadzał. Po pewnym czasie zdołałem się jednak do tego przyzwyczaić. Podobnie dała mi się we znaki naiwność narracji i dialogów. Na początku rzucała się w oczy, ale po jakimś czasie przestałem to zauważać.

Znacznie większym problemem jest monotonia. Grupa Valentine’a wędruje, wędruje i wędruje. Wpadają w poważne tarapaty, uciekają, Valentine zostaje oddzielony od reszty, rozpacza po ich stracie, po czym cudownie ich odnajduje. Za pierwszym razem to ciekawy chwyt. Za drugim już nieco irytuje. Za trzecim czytelnik zaczyna poziewywać, mamrocząc Jasne, jasne, i tak wszystko się dobrze skończy. Widać, że autor przywiązał się do swoich bohaterów i odważył się pozbyć tylko tych, którzy w zasadzie i tak nic nie wnosili do fabuły. Męczyła mnie też propacyfistyczna postawa samego Valentine’a, który jak na władcę jest zdecydowanie zbyt pobłażliwy i skłonny do wybaczania. Nie wspominając już o niezwykłej chęci do unikania walk, których uniknąć się nie da.

Wydanie wywołuje jedynie jęk zachwytu, ale powoli zaczynam się przyzwyczajać do podobnych luksusów. Okładka jest piękna, grzbiet książki również świetnie się prezentuje. Na uwagę zasługuje jednak zaprezentowanie na tylnej stronie okładki, jak cała seria o Majipoorze będzie wyglądała na półce. Cóż… Nawet na tak małym obrazku efekt jest niesamowity i warto mieć tę serię choćby tylko w celach kolekcjonerskich, dla szpanowania wyglądem swojej domowej biblioteczki.

Błąd popełniłby jednak ten, kto kupił książkę dla samego jej wyglądu. Miejscami jest nużąca a kolejne księgi, z których się składa, wyglądają, jakby powielały jeden schemat. Mimo to Zamek Lorda Valentine’a jest wciąż dobrą, inteligentną pozycją z dobrze nakreślonym światem i bohaterami. Solidny wygląd książki może początkowo przerażać, ale krótkie rozdziały sprawiają, że czyta się ją szybko, a Valentine to postać na tyle sympatyczna, że trudno mu nie kibicować. Ogólnie więc warto spróbować. Choć na rozpoczęcie przygody z Silverbergiem polecałbym raczej Człowieka w labiryncie.

Tytuł: Zamek Lorda Valentine’a [Lord Valentine’s Castle]
Seria: Kroniki Majipooru, tom 1
Autor: Robert Silverberg
Wydawca: Solaris
Rok wydania: 2008
Stron: 624
Ocena: 4
Oso Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.